"Mad Men" (5×07): Brudne miasto, grzeszni ludzie
Marta Wawrzyn
3 maja 2012, 21:24
Dziecko zagubione w świecie dorosłych, zięć zagubiony w świecie teściów, konserwatywna w duchu dziewczyna zagubiona w świecie nowoczesnych związków. Za nami "At the Codfish Ball", kolejny bardzo dobry odcinek 5. sezonu "Mad Men".
Dziecko zagubione w świecie dorosłych, zięć zagubiony w świecie teściów, konserwatywna w duchu dziewczyna zagubiona w świecie nowoczesnych związków. Za nami "At the Codfish Ball", kolejny bardzo dobry odcinek 5. sezonu "Mad Men".
5. sezon "Mad Men" już jest za półmetkiem i czas powiedzieć to głośno: to świetny, dojrzały, możliwe, że najlepszy z dotychczasowych sezon. Poprzedni odcinek, "Far Away Places", uznałam za wybitny, kolejny, "At the Codfish Ball" oglądało mi się trochę gorzej, ale wciąż – to był bardzo dobry odcinek.
Historia Peggy wydała mi się najsłabsza ze wszystkich, a to ze względu na jej przewidywalność. W ogóle mam wrażenie, że ta postać nie jest dopieszczona w tym sezonie tak jak być powinna. Szkoda. Związek panny Olson z anarchistą łamane przez niezależnym dziennikarzem Abe'em nie ma się najlepiej, w końcu inaczej nie byłoby robótki ręcznej w poprzednim odcinku. A jednak ta silna kobieta wydaje się naprawdę wystraszona, że on ją rzuci i znów będzie sama. Kiedy więc Joan (na marginesie: uwielbiam takie rozmowy Peggy i Joan! Wiem, że one są zbyt różne, aby kiedykolwiek mogły się polubić, ale wypadają razem fantastycznie, niezależnie od tego, o czym gadają) mówi jej, że pewnie Abe się oświadczy, Peggy przebiera się za wielki, różowy prezent, na twarz nakłada uśmiech, uczy się na pamięć, jak zareagować, i biegnie na spotkanie.
A tam czeka ją wielkie rozczarowanie. Abe nie chce ślubu, on chce z nią tylko zamieszkać. Peggy przyjmuje propozycję, ubiera się, chyba po raz pierwszy w tym serialu, w kieckę pani domu, zaprasza na kolację własną matkę, udaje, że wszystko jest super. Nie jest. I nie chodzi wcale o życie w grzechu, chodzi o to, że Peggy chce mieć faceta przywiązanego do niej na stałe. Nieważne, że jej anarchista pewnie po prostu preferuje wolne związki i raczej nie zostawi jej dla jakiejś pani, w której zobaczy kandydatkę na żonę. Nieważne – ona jest staroświecka i chce po prostu ślubu. Nawet z kimś, na kim nie do końca jej zależy. Bo już przyszedł na to czas.
Znacznie lepsze dni, zdawałoby się, miała Megan, która po raz pierwszy pokazała, że jest kimś więcej niż żoną szefa – ale co z tego, skoro docenił to tylko Don i my, nieistniejąca ludzka masa po drugiej stronie ekranu. Śliczna pani Draper nas jednak zaskoczyła, bo z dystansem podeszła do tego, że to dzięki niej udało się zatrzymać klienta. Boi się rozgłaszać swoje zasługi, bo sądzi, że i tak jej nikt nie uwierzy – myśleliśmy przez większość odcinka. A to jednak coś więcej, coś, czego my nie mogliśmy wiedzieć, ale co wie ojciec dziewczyny: praca w branży reklamowej u boku męża nie stanowi szczytu jej ambicji. Ona chce czegoś innego, czegoś więcej. Don nie zrobił jej przysługi awansem, to ona jemu robi przysługę, rezygnując z marzeń. Niebywałe, prawda?
Jej ojciec – którego Don nie cierpi, podobnie zresztą jak jej matki (ach! Julia Ormond!) – uświadamia jej i nam przy okazji, że ona biorąc ślub po prostu się poddała. I zapewne do niej dotrze, że jest więcej warta, i będzie sfrustrowana jak wszyscy w "Mad Men", i bardzo możliwe, że ofiarą tej frustracji padnie jej małżonek. Który zresztą był w tym odcinku wyjątkowo niezauważalny, a jego pogubienie we francuskojęzycznym świecie Megan stanowiło straszny widok. Czytanie mądrej książki, tylko po to żeby przypodobać się teściowi? Brr. "Stary" Don Draper nigdy w życiu by czegoś takiego nie zrobił.
W przeciwieństwie do ojca, który Dona i jego pracy szczerze nie znosi, matka Megan nie wydaje się szczególnie zainteresowana zięciem, za to jej wzrok przykuwa srebrnowłosy Roger Sterling, wciąż pozostający pod wrażeniem działania LSD. Kończy się to w dość oczywisty sposób: niezobowiązującym lodzikiem w miejscu publicznym, co przypadkiem widzi Sally Draper.
Córce Dona na początku odcinka wyraźnie spieszy się do dorosłości, ale do czasu. Tytuł odcinka i bezalkoholowy drink Shirley Temple, który zamawia dla niej Roger, to symbole zagubienia dziecka, zbyt szybko zmuszonego odkrywać sekrety świata dorosłych. Straszne, ale mała Sally już od dawna pozbawiana jest po kolei wszelkich złudzeń.
http://www.youtube.com/watch?v=Zpqt3zgdYUw
Idealnym zamknięciem historii Dona, Megan, jej rodziców oraz Sally jest w tym odcinku moment, w którym wszyscy siedzą przy stole zasępieni, zmęczeni, wkurzeni, że życie nie daje im tego, co chcą. Ta scena to kwintesencja "Mad Men".
Tak jak kwintesencją "Mad Men" są ostre, cyniczne teksty. Mój numer jeden z tego tygodnia to Roger i jego: "Z tego co wiemy Jezus próbował tylko zdobyć klienta – bochenki i ryby". Numer dwa to teść Calvet i jego: "Któregoś dnia twoja córka rozłoży nogi i odleci" (nic dziwnego, że Don kazał Sally zdjąć kozaki i zmyć make-up!). I numer trzy, rewelacyjna kocia mądrość życiowa matki Peggy: "Jeśli jesteś samotna, przygarnij kota. Żyją 13 lat. Potem weźmiesz jeszcze jednego i jeszcze jednego. I to będzie na tyle".
W tym odcinku nie zabrakło też rozmaitych odniesień kulturowych. Sally Draper nazywająca swoją przybraną babcię Bluto. Roger wspominający Margaret Dumont. Książka Bernarda Malamuda, którą czyta Don (choć mógłby czytać Bonda). Rozmowa Sally z Glenem o płycie The Lovin' Spoonful, którzy nagrali piosenkę "Summer in the City" – wsłuchajcie się w słowa, bo jest w nich klucz do zrozumienia tego, co córka Dona mówi na końcu (nie żeby bez tego to było niezrozumiałe – ale to miły smaczek). Wszystko to jest świetne, subtelne, wplecione w fabułę mimochodem, tak jak chyba nikt poza Matthew Weinerem obecnie nie potrafi.
To tylko ja czy też macie wrażenie, że 5. sezon "Mad Men" jest jeszcze lepszy niż poprzednie?