"Better Call Saul", czyli sztuka szybkiego działania – recenzja 2. odcinka 5. sezonu
Mateusz Piesowicz
25 lutego 2020, 18:55
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
Jimmy rozkręca działalność, Nacho podejmuje wielkie ryzyko, a Mike zmaga się z osobistym kryzysem – 5. sezon "Better Call Saul" nabiera rumieńców, ale czy komuś to dobrze wróży? Spoilery!
Jimmy rozkręca działalność, Nacho podejmuje wielkie ryzyko, a Mike zmaga się z osobistym kryzysem – 5. sezon "Better Call Saul" nabiera rumieńców, ale czy komuś to dobrze wróży? Spoilery!
Kolejny dzień, kolejny odcinek "Better Call Saul"? Nie mielibyśmy absolutnie nic przeciwko takiemu układowi na dłuższą metę, ale że wszystko, co dobre, szybko się kończy, to za tydzień wrócimy już do normalnego tempa oglądania 5. sezonu. A szkoda, bo po kolejnej jego odsłonie widać jak dłoni, że już wkrótce należy się spodziewać gwałtownego wzrostu emocji. I to na kilku frontach.
Better Call Saul podkręca tempo w 2. odcinku
Istotne to o tyle, że zaledwie wczoraj, pisząc o premierowym odcinku, zaznaczyłem wyraźnie w nim widoczną różnicę pomiędzy wątkiem Jimmy'ego i Kim, a całą resztą. Spowodowaną raczej bardzo dobrą jakością tego pierwszego, niż gorszą formą Mike'a, Nacho i pozostałych, ale mimo wszystko kładącą się małym cieniem na poza tym znakomitym starcie sezonu. Cieszy więc tym bardziej, że "poprawa" nadeszła błyskawicznie i dziś można już bez grama wątpliwości mówić o zrównoważonym scenariuszu, zapewniającym całkiem różnorodne atrakcje.
Choć może właściwsze byłoby nadal mówienie o wstępie do nich, bo to nie tak, że Vince Gilligan i Peter Gould od razu wytoczyli najcięższe działa. Nie, twórcy serialu nadal robią wszystko w swoim tempie, nigdzie się zanadto nie spiesząc i mając czas choćby na narkotyczny trip pary ćpunów sponsorowany przez zniżkę na usługi prawnicze. Bo czemu nie? Ale że cała historia zabrnęła już tak daleko, to nietrudno się domyślić, że w końcu trzeba było się zająć poważniejszymi sprawami.
Ot, na przykład zacieśnianiem więzi między pewnym zdobywającym popularność prawnikiem, a narkotykowym światkiem Albuquerque, do czego niby już wcześniej doszło, ale jakoś nie zdołało się to wówczas zamienić w stan trwały. Czy stanie się tak po "50% Off"? Prawdopodobieństwo jest znacznie większe niż za pierwszym razem, w końcu i etap historii jest zupełnie inny, i nasi bohaterowie wiele w międzyczasie przeszli, i przede wszystkim na scenę na dobre wkroczył Saul Goodman.
Saul Goodman znów pokazuje, co potrafi
A zrobił to z takim impetem, że najwyraźniej jego sława rozniosła się po szemranych osobnikach lotem błyskawicy, docierając do samego Lalo Salamanki (Tony Dalton). Czego ten dokładnie sobie życzy i w jaki sposób zamierza zaangażować Jimmy'ego w sprawę aktualnie zgarniętego przez policję Dominga aka Krazy-8 (Max Arciniega), to się dopiero okaże, ale zdaje się, że nasz bohater może szybko pożałować oferowania rabatów na swoje usługi.
Albo wręcz przeciwnie, przecież nawet uwzględniając możliwości Jimmy'ego/Saula (Bob Odenkirk jest oczywiście bezbłędny w każdym wariancie), trudno przypuszczać, by szybkie załatwianie spraw dziesiątek swoich klientów miało wynieść go na szczyt. To raczej dobry sposób na zyskanie pewnego kapitału, ale czy da się tym zarobić na willę z garderobą, która pomieści wszystkie jego koszule?
Wątpliwe, a znów znajdujący się w swoim żywiole Jimmy zdecydowanie nie jest człowiekiem, który zamierza na cokolwiek czekać. Nieważne zatem, czy chodzi o problemy doraźne, jak nieugięta pani prokurator (na którą wystarczył numer z windą), czy o odniesienie sukcesu w dłuższej perspektywie – wszystko ma być na już.
Pytanie tylko, jak w tę zwycięską strategię wpisze się Kim (Rhea Seehorn), znacznie bardziej sceptyczna wobec Saula Goodmana niż on sam (i pierwszych czterdziestu pięciu zadowolonych klientów), czemu zresztą dawała milczący wyraz praktycznie w każdej ich wspólnej scenie. Niewiele zmieniło też jego szczere przyznanie się, że nie poszedł za jej radą w sprawie rabatu, a nawet zapewnienie, że nie będzie jej więcej namawiał na okłamywanie klientów. Czyli co, przegrana sprawa?
Niekoniecznie, bo abstrahując na moment od wątpliwości, jakie ma Kim wobec postępowania Jimmy'ego i drogi, na jaką ją sprowadza, ciepłe uczucia między tą dwójką nie mogły tak po prostu wyparować. Oglądaliśmy więc, jak kawałek po kawałku kruszy się chłodny mur, który wokół siebie postawiła, a już urocza wspólna scena pod prysznicem to wreszcie byli Jimmy i Kim, których tak znamy i lubimy. Tylko jak długo to potrwa?
Podobne pytanie, choć w zupełnie innym kontekście, można postawić w przypadku Nacho (Michael Mando), tkwiącego w bardzo niewygodnej pozycji pomiędzy próbującymi się wzajemnie wymanewrować Lalo i Gusem (Giancarlo Esposito). Patrząc, jak ten stara się rozpaczliwie przetrwać w wojnie dwóch narkotykowych bossów, trudno mu nie współczuć. Zwłaszcza że na przestrzeni całego serialu pan Varga wyrósł na postać, z którą naprawdę łatwo sympatyzować.
Daleko mu wprawdzie do niewinności, ale czy w tym zepsutym świecie znajdzie się wielu porządniejszych od niego? Absolutnie nie, więc założę się, że nie tylko ja ściskałem za niego kciuki, oglądając, jak Gus "przekonywał" go do współpracy, grożąc jego ojcu, a potem sam Nacho urządzał koszmarnie ryzykowną akcję, by tylko zdobyć zaufanie Lalo.
Gdy więc chwilę po niej z ust Salamanki padło: "Ignacio Varga, you are a badass!", autentycznie spadł mi kamień z serca, przynajmniej na tę krótką chwilę. Bo widząc, że Lalo (przy współudziale unieruchomionego, ale nieotępionego wuja) dopiero się rozkręca, trzeba było wrócić do już zadanego pytania: jak długo to potrwa?
Better Call Saul, czyli czekanie na nieuniknione
Znając serialowe realia, pewnie nie za długo, w dodatku po drodze można się spodziewać jeszcze wielu innych nieprzyjemności. Także dla Mike'a (Jonathan Banks), chwilowo z własnej woli zepchniętego na drugi plan i dręczonego wyrzutami sumienia wyładowanymi na Bogu ducha winnej wnuczce.
Nie no, panie Ehrmantraut, tak się nie robi – nie dość że dziewczyna musi się zmagać z tabliczką mnożenia (tak, siódemki są najgorsze!), to jeszcze dostaje ochrzan od kochanego dziadka? W tym jednym momencie byłem gotów uznać Mike'a za najgorszego człowieka na świecie, co oczywiście nie jest prawdą, gdy weźmie się pod uwagę okoliczności usprawiedliwiające.
A tych nie brakuje, choć przypuszczam, że sam Mike miałby wobec nich spore wątpliwości. Grzechów zebrało mu się już jednak tyle, że ktoś inny na jego miejscu eksplodowałby znacznie wcześniej. On na razie wydaje się tylko kompletnie pogubiony i tylko czekać, aż z tego zagubienia wyłoni się rola, jaką wiemy, że prędzej czy później przyjdzie mu odegrać. Aż chciałoby się krzyknąć mu prosto w twarz, żeby dał sobie spokój, odciął się od tego całego syfu i po prostu budował dalej ten niesamowity domek na drzewie.
To jednak marzenia, od których rzeczywistość będzie się w znacznym stopniu różnić – "Better Call Saul" ma nam wyjaśnić, w jakim dokładnie. Niby chodzi więc tylko o doprecyzowanie szczegółów, których jeszcze nie znamy. W praktyce dostajemy jednak znacznie więcej, autentycznie przejmując się losami ludzi, których przeznaczenie już znamy, a nawet jeśli nie, to i tak wydaje się ono z góry zapisane. Czy inne seriale tak potrafią?