"Suits": Nowy serial o prawnikach. Warto oglądać?
Marta Wawrzyn
4 lipca 2011, 20:11
Świetne postaci, wartka akcja, lekki ton i cięte riposty to niewątpliwe zalety "Suits", nowego serialu USA Network. Ale nie wszystko w tej produkcji jest zachęcające. Tekst zawiera spoilery, ale nie dotyczą one rozwiązania żadnej ze spraw.
Świetne postaci, wartka akcja, lekki ton i cięte riposty to niewątpliwe zalety "Suits", nowego serialu USA Network. Ale nie wszystko w tej produkcji jest zachęcające. Tekst zawiera spoilery, ale nie dotyczą one rozwiązania żadnej ze spraw.
Z serialem "Suits", przyznaję, mam problem. Bardzo chciałam go polubić, bo wiadomo, wakacje, zimno, deszcz, dzieci się nudzą. Poza tym z przyjemnością patrzę na inne letnie seriale USA Network, zwłaszcza na "White Collar", gdzie nie wszystko zawsze jest logiczne lub/i zaskakujące, ale wszelkie niedociągnięcia rekompensuje uśmiech Pana Słodziutkiego. Chciałam polubić i… prawie mi się udało.
W "Suits" nie ma postaci na miarę Neala Caffreya, ale i tak to właśnie bohaterów uważam za największą rzecz w tym serialu. Mike Ross (Patrick J. Adams) to dzieciak (jego dzieciakowatość podkreśla rower i torba przewieszona przez ramię), który przypadkiem trafia do firmy prawniczej i mimo braku nie tylko doświadczenia, ale i wykształcenia od razu zostaje przyjęty. Jak to możliwe? Cóż, to Ameryka. A poza tym nasz dzieciak jest superinteligentny, zna na pamięć wszystkie kodeksy i w ogóle potrafi cuda. W niektórych sytuacjach wykazuje uroczą nieporadność, co dodatkowo powinno wzbudzić sympatię widowni.
Przyjmuje go do pracy i będzie musiał się z nim zmagać Harvey Specter (Gabriel Macht), który słynie w branży jako najlepszy closer, czyli domykający umowy. Harvey jest świadomy swojej wartości, zimny, śliski i ulizany, nosi świetne garnitury, rzuca półsłówkami, chadza po knajpach, spotyka się z pięknymi paniami (ale nie mężatkami) i gdyby choć raz zapalił papierosa, zapewne bym pomyślała, że to jakieś nowe wcielenie Dona Drapera z "Mad Men". Ten duet gra koncertowo i choćby dla nich warto zerknąć na "Suits".
Fani pięknych kobiet również znajdą tu coś dla siebie. Szefową całego kramiku jest Jessica Pearson (Gina Torres), nie dość że kobieta, to jeszcze czarna. Na razie za wiele o niej nie wiadomo, ale należy przypuszczać, że to nie byle kto, skoro szefuje zespołowi złożonemu z facetów, w którym kobiety są co najwyżej sekretarkami. Wzrok przyciąga też Rachel Zane (Meghan Markle), młoda i śliczna asystentka, która jak na asystentkę jest niegłupia, ale rozbrajająco oznajmia, że nie została prawnikiem, bo nie potrafi zdawać testów.
Choć nic w tym serialu nie jest czarno-białe, znalazło się tu miejsce dla prawie czarnego charakteru. To Louis Litt (Rick Hoffman), prawnik w średnim wieku, który najwyraźniej bardzo chciałby znaczyć w życiu i pracy, a raczej życiu = pracy, więcej niż jest w stanie. Zajmuje się więc głównie knuciem intryg na poziomie cheerleaderek walczących o przystojnego futbolistę.
Plusem serialu "Suits" jest to, że nie daje człowiekowi się nudzić. Wymiana ciosów, ripost, nagłe zwroty akcji, zaskakujące pomysły bohaterów – to wszystko sprawia, że człowiek chłonie tę papkę bez większego zastanowienia. Kiedy jednak przychodzi czas na refleksję, okazuje się, że nie wszystkie śruby są świetnie naoliwione.
Sprawa, którą panowie rozwiązywali w pierwszym, podwójnym odcinku, była zwyczajnie sztampowa. W drugim postawiono dla odmiany na sprawę nietypową. W obu zastosowano ten sam chwyt – Mike zawodzi Harveya, bo nie potrafi wypełnić jakiegoś dokumentu. Czyżby kancelaria nie posiadała jeszcze internetu, w którym na pewno są wzory obu papierków? A może nasz uroczy młokos jest mądry tylko kiedy trzeba zapamiętać fragment kodeksu? Oby ten motyw już nie wrócił w trzecim odcinku.
Pomijając jednak (nieliczne) braki w scenariuszu, serial "Suits" ogląda się dobrze. Bohaterowie zaciekawiają, ich świat pędzi, żółte taksówki tłoczą się na nowojorskich ulicach, muzyka gra… taka sobie, ale gra. Jest łatwo, lekko i przyjemnie. Gdybym miała gwiazdki, dałabym panom w garniturach co najmniej 3,5, a może i nawet 4 (na 5) – za ładne uśmiechy, które informują cały świat: "Wygrałem. Tak, znowu!".