Początek końca w "Better Call Saul" – recenzja premiery 5. sezonu
Mateusz Piesowicz
24 lutego 2020, 20:26
"Better Call Saul" (Fot. AMC)
Nowe imię, szemrana klientela i szałowa garderoba – oto Saul Goodman, jakiego znamy! Ale czy to oznacza, że stary dobry Jimmy McGill jest już tylko wspomnieniem? Spoilery.
Nowe imię, szemrana klientela i szałowa garderoba – oto Saul Goodman, jakiego znamy! Ale czy to oznacza, że stary dobry Jimmy McGill jest już tylko wspomnieniem? Spoilery.
Przyklejony do twarzy uśmiech. Bajecznie kolorowy garnitur i równie ekstrawagancka koszula. Pewność siebie i gadka, którą jednych błyskawicznie do siebie przekonuje, a innych kompletnie zbija z tropu. Wy znacie go już dobrze jako Saula Goodmana, śliskiego prawnika oferującego swoje usługi najgorszym szumowinom z Albuquerque. Oni mają go jednak dopiero poznać, bo jeszcze przed chwilą był tylko tym gościem od telefonów. Ale to już przeszłość, teraz Jimmy McGill (Bob Odenkirk) ma wreszcie, czego chciał, teraz już wszystko pójdzie po jego myśli. Prawda?
Better Call Saul wraca z przedostatnim sezonem
Nieprawda i dobrze o tym wiecie. A jeśli zapomnieliście, dając się porwać entuzjazmowi, z jakim główny bohater "Better Call Saul" wkroczył na "nową drogę życia", to przypomnijcie sobie początek odcinka i tradycyjną wycieczkę do Nebraski. Nie wygląda zbyt różowo, co? Na pewno nie tak, jak mógłby sobie wyobrażać Jimmy w chwili triumfu, gdy odbierając z powrotem licencję adwokacką na nowe nazwisko, planował świetlaną przyszłość i ani myślał uwzględniać w niej niejakiego Gene'a Takovica, menedżera Cinnabon w Omaha.
Życie bywa jednak przewrotne, o czym zarówno Jimmy, jak i Saul oraz Gene będą jeszcze mieli okazję się przekonać, a na co my czekamy od samego początku serialu, wiedząc przy tym, że krok po kroku zbliżamy się do nieuniknionego. Na starcie 5. sezonu jesteśmy w o tyle lepszej sytuacji niż wcześniej, że wiemy, ile czasu nam zostało – jeszcze tylko ta i kolejna seria, a potem koniec, jakkolwiek gorzki by nie był. Bo szczęśliwych zakończeń nie spodziewa się tu chyba nikt.
A przynajmniej ja się nie spodziewam i "Magic Man", czyli pierwszy z pary otwierających nowy sezon odcinków (drugi pojawi się na Netfliksie jutro), tylko mnie w tym przekonaniu utwierdził. Kontynuując historię z dokładnie tego miejsca, gdzie poprzednio skończyliśmy, twórcy pokazali, że nigdy jeszcze nie byliśmy tak blisko Saula Goodmana znanego z "Breaking Bad", jak teraz. To on, barwny prawnik, złotousty mówca, cwaniak takiego rodzaju, o jakim przestępczy światek mógł dotąd tylko pomarzyć – czyż nie dobrze go widzieć?
I tak, i nie, bo choć oglądanie będącego w swoim żywiole Boba Odenkirka nie znudzi mi się chyba nigdy, ciągle świeże wspomnienie innego oblicza jego bohatera nie pozwala w stu procentach cieszyć się tym widokiem. Jasne, Saul wciskający kit swoim przyszłym klientom, oferujący rabat za przestępstwa bez użycia przemocy i robiący sobie błyskawiczną reklamę na nowym rynku to czyste złoto. Ale jak to świadczy o Jimmym? Cały ten czas poświęcony na odzyskanie licencji – to wszystko było po to?
Czy to już Saul Goodman, czy jeszcze Jimmy McGill?
Łatwo w tym momencie zrozumieć Kim (Rhea Seehorn), która po zobaczeniu, do czego Jimmy był w stanie się posunąć, wciąż stara się wszystko przyswoić. Czy to jeszcze w ogóle "jej" Jimmy? Ten poczciwy facet, dla którego była w stanie zrobić naprawdę dużo, bo w niego wierzyła? Czy może to już Saul Goodman, z którym wprawdzie już się zadawała, ale raczej nie chciałaby mieć wiele wspólnego?
Sam Jimmy jeszcze nie jest w stu procentach przekonany. Jeszcze twierdzi, że Saul to tylko zawodowa maska, jaką zakłada, by pozbyć się wizerunku frajerskiego młodszego brata Chucka. Jeszcze wygląda, przynajmniej na pierwszy rzut oka, na tego samego bohatera, którego zdążyliśmy polubić nie za biegłość w szwindlach, ale za charakter i to, że gdy trzeba było, potrafił się przyzwoicie zachować. Już jednak widać, że nie tylko imię się zmieniło. Jest w jego zachowaniu coś innego, może nie do końca uchwytnego i trudnego do sprecyzowania, ale wyraźnie wybijającego się na powierzchnię.
Bagatelizując sprawę, można by to nazwać swego rodzaju pozytywną nonszalancją. Może przesadną, ale póki kontrolowaną, to w sumie co w niej złego? "Ja posuwam się za daleko, a ty mnie hamujesz" – mówi Jimmy do Kim, pokazując, że wciąż są granice, których nie przekracza. Wciąż nad sobą panuje. Czyli co, wszystko w porządku? To tylko poza?
Do czasu, bo wystarcza, że nadarza się odpowiednia okazja, a sumienia w postaci Kim akurat nie ma w pobliżu i od razu granice stają się łatwiejsze do przesunięcia. Czy teraz też nazwiemy to nonszalancją? A może ujrzymy człowieka, któremu tak się spodobała ta druga strona jego osobowości, że przestał się jej przeciwstawiać? Może zaczniemy poważnie rozważać opcję, w której poza stała się tym prawdziwym obliczem naszego bohatera, będąc jednocześnie symbolicznym początkiem upadku i końca jego historii?
Nie tylko Jimmy się zmienia w Better Call Saul
Oczywiście, do Saula Goodmana jakiego później poznają Walt i Jesse wciąż daleka droga, co widać choćby po samej jego działalności. Gdzie tamtemu przebojowemu prawnikowi do gościa, który rozstawia namiot na parkingu i rozdaje darmowe telefony najgorszym możliwym typom, by zdobyć trochę popularności? Nawet pokaz, jaki urządził w sądzie z pomocą znajomej ekipy filmowców to przecież wciąż dość rozpaczliwa próba zyskania na rozgłosie. Ale wiadomo, wszystko musi trochę potrwać, droga na szczyt jest przecież długa.
Choć może powinienem napisać raczej o drodze na dno – w przypadku "Better Call Saul" naprawdę łatwo wymieszać pojęcia czy stracić orientację. Coś na ten temat mogłaby powiedzieć Kim, jeszcze przed chwilą dość stanowcza w swoim podejściu do zachowania Jimmy'ego i sama potrafiąca postawić bezwzględną granicę. W końcu co innego pomagać swojemu facetowi w niewinnym przekręcie, a co innego oszukiwać własnego klienta. No chyba że ten nie rozumie, co dla niego naprawdę dobre, bo wtedy już można, prawda?
Jimmy nie miałby co do tego żadnych wątpliwości, Kim już niekoniecznie. Dlatego też jej postępowanie i cisza, w jakiej je potem przeżyła, wybrzmiały w tym odcinku nawet mocniej od wszystkich jego wcześniejszych wyskoków. Bo przemiana Jimmy'ego to jedno, przyjmująca jego reguły gry Kim to zupełnie inna sprawa.
Zrobiła to w słusznej sprawie? Dla dobra klienta? Owszem, trudno temu zaprzeczyć. Tylko pytanie, co będzie następne? Czy jeśli raz poluzujemy własne zasady, to później będziemy się ich ściśle trzymać, czy raczej ruszy lawina? Nie zazdroszczę Kim pozycji w jakiej się znalazła, ale na myśl, co może z tego wyniknąć i jak wpłynie to na jej dalsze losy (a pamiętajcie, że to jedna z tych postaci, której przeznaczenia nie znamy), już zacieram ręce.
Better Call Saul znów wybiega w przyszłość
Podobnie zresztą jak na całą resztę sezonu, który nie mógł zacząć się lepiej zarówno w wątku Jimmy'ego i Kim, jak i w pozostałych, wprawdzie nieco przez ten duet przyćmionych, ale wciąż pierwszorzędnych. Choćby wspomnianego już Gene'a, którego odwiedziliśmy w kryzysowym momencie, mogąc się przekonać, że życie w paranoicznym strachu to nic przyjemnego. I to w sumie jedyny pewnik, jaki nam przedstawiono.
Trudno bowiem powiedzieć, czego chce niejaki Jeff (Don Harvey), taksówkarz, którego poznaliśmy w poprzednim sezonie, a jeszcze trudniej przewidzieć, co dokładnie zamierza zrobić z tą sprawą Gene. Albo Jimmy. Albo Saul. Bo jak właściwie rozstrzygnąć, który z nich powiedział, że "sam się tym zajmie"?
Zamiast strzelać będę się więc po prostu cieszył z faktu, że nasz bohater postanowił już więcej nie uciekać. Miło było także zobaczyć raz jeszcze Eda (zmarły w zeszłym roku Robert Forster nakręcił tę scenę przy okazji zdjęć do "El Camino"). Więcej dostaniemy pewnie w ostatnim odcinku, ale znów – happy endu się tutaj nie spodziewam.
Wcześniej natomiast czeka nas jeszcze z pewnością połączenie losów Jimmy'ego z historią Mike'a (Jonathan Banks) i Gusa (Giancarlo Esposito). Ci dwaj, aktualnie w chłodnych stosunkach ze względu na sprawę pewnego sympatycznego Niemca, wkrótce będą zapewne zmuszeni do zacieśnienia współpracy z powodu podejrzliwego Lalo Salamanki (Tony Dalton), więc tylko czekać, aż wszystkie wątki ładnie nam się zetną. Bez ofiar się nie obędzie i pewnie najmocniej oberwie znajdujący się pośrodku Nacho (Michael Mando).
Emocji więc brakować przy tym nie powinno i sądzę, że "kartelowa" strona opowieści prędzej czy później dogoni pod tym względem przemianę Jimmy'ego i wątpliwości Kim. Póki co jednak trudno uznać ją za coś więcej niż uzupełnienie niezbędnych informacji i układanie fundamentów pod coś większego, nawet jeśli ogląda się to z ogromną przyjemnością. Sobie i wam zalecam jednak cierpliwość – "Better Call Saul" to przecież jeden z tych seriali, które już nieraz udowadniały, że ta się zwyczajnie opłaca.