"Nowy papież", czyli powrót króla na tron Piotrowy – recenzja finału serialu HBO
Mateusz Piesowicz
8 lutego 2020, 20:19
"Nowy papież" (Fot. HBO)
Ani Watykanem w ogniu, ani wielkim starciem dwóch papieży. "Nowy papież" kończy się kolejnym przesłaniem miłości, choć wcale się przy tym nie powtarza. Spoilery!
Ani Watykanem w ogniu, ani wielkim starciem dwóch papieży. "Nowy papież" kończy się kolejnym przesłaniem miłości, choć wcale się przy tym nie powtarza. Spoilery!
Pius XIII wraca do Watykanu! Islamscy terroryści porywają dzieci! Kościół idzie na wojnę! Wprawdzie gorących tematów w finałowym odcinku nie brakowało, ale oczekiwanie, że "Nowy papież" uczyni sobie z nich pożywkę dla zabawy w tanią sensację, byłoby skrajną naiwnością. Nie tutaj, nie przy Paolo Sorrentino, który przyzwyczaił do wszystkiego, tylko nie do wybierania banalnych rozwiązań. Nie inaczej było w tym przypadku.
Nowy papież – dwóch papieży w finale serialu
Choć to nie tak, że włoski twórca w ogóle nie pozwalał sobie na schlebianie tym bardziej "pospolitym" gustom. Skądże znowu, dostaliśmy przecież to, czego chcieliśmy od samego początku: spotkanie dwóch papieży w cztery oczy. A nawet więcej, bo poprzedziła je kapitalnie zmontowana czołówka, która zapowiadała starcie wagi najcięższej z możliwych. Wybierzcie swojego faworyta drodzy widzowie, rozsiądźcie się wygodnie i czekajcie na pierwszy gong z Kaplicy Sykstyńskiej! Nie?
No nie do końca, mimo że nam nikt nie próbował wciskać tak oczywistego kitu jak Sofia (Cecile de France) mediom, nawet zdając sobie sprawę, że nikogo tym nie przekona. Wiedzieliśmy więc, że Lenny (Jude Law) wrócił do Watykanu i że nieuniknione jest jego spotkanie z Janem Pawłem III (John Malkovich). Zagadką pozostawały okoliczności, jakie miały mu towarzyszyć, bo ani intencje byłego papieża, ani forma obecnego nie były do końca jasne.
Jeśli jednak zdarzyło wam się w któregoś z nich zwątpić, to wątpliwości były szybko rozwiewane. I to z obydwu stron, bo zarówno kruchy jak porcelana John Brannox, jak i twardy jak skała Pius XIII pokazywali w finałowej godzinie swoje bardzo różne oblicza. Niekoniecznie takie, do jakich przyzwyczaili, co z kolei prowadziło do dalekich od oczywistych fabularnych rozwiązań. Ale czyż nie w niewiedzy tkwi całe piękno?
John Malkovich i Jude Law królują na ekranie
Wniosek to całkiem słuszny, ale zanim do niego doszliśmy, sporo zdążyło się wydarzyć. Począwszy od modlitwy Anioł Pański, w której Jan Paweł III zawarł całego siebie. Swój ból, odrzucenie, niezrozumienie i słabość, które dzielone z milionami wiernych zamieniało dotychczasowe milczenie w mocarnie brzmiące oświadczenie.
"My stanowimy Kościół" ("We are the Church" w wykonaniu Johna Malkovicha – ależ to zabrzmiało!) robiło tym większe wrażenie, że nie zostało wykrzyczane czy ogłoszone z pozycji siły. Przeciwnie, choć oświadczenie to obdarzone wielką mocą, miało w sobie równie dużą rozwagę i pokorę, raz jeszcze udowadniając, że nie chcąc wcale pouczać Kościoła, Paolo Sorrentino idealnie ubiera w słowa to, co chcielibyśmy stamtąd jak najczęściej słyszeć.
I nasza, i serialowa rzeczywistość wyglądają jednak w ten sposób, że zdroworozsądkowe apele rzadko kiedy mają okazję się przebić, nawet jeśli padają z papieskich ust. W końcu zawsze znajdzie się coś, co je przykryje, a wzięcie na zakładników dzieci i młodego księdza z włoskiej wyspy Ventotene to zdecydowanie taki rodzaj sytuacji, przy której łagodna odpowiedź niekoniecznie porwie za sobą tłumy. Za to konkretne działanie wymierzone w islamski fundamentalizm z samego serca Kościoła? I to przez papieża o niemalże Boskim autorytecie? To zupełnie inna sprawa.
Nowy papież pyta, czy Kościół wywoła wojnę
Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Lenny Belardo, wiedząc, że oto Kościół katolicki staje przed okazją zwalczenia fanatyków ich własną bronią. Może powołać armię wiernych, którzy staną do walki z każdym i pójdą za swoim niezwykłym przywódcą wszędzie, bo ten ma pełną kontrolę nad ich emocjami, co daje mu niczym nieograniczoną władzę. Kim przy takiej potędze jest bezimienny kalif? Czym brak wsparcia ze strony militarnych potęg? Proste: niczym.
Brzmi apokaliptycznie? Owszem. Przekonująco? Nieszczególnie, o czym oczywiście Sorrentino wiedział, ani przez moment nie planując wywoływania III wojny światowej. Jasne, Pius XIII w całej swojej papieskiej okazałości i z bezwzględnie posłusznym czerwonym murem za plecami robi ogromne wrażenie, ale czy jego bojowe orędzie można było potraktować poważnie? Nie, bo tak samo jak otaczająca Lenny'ego aura niesamowitości, wszystko to jest zbyt wyraźnie podszyte ironią.
Ironią rzecz jasna celową i pomyślaną na osiągnięcie określonego celu, czyli zmuszenie widzów do refleksji. Bo o ile Pius XIII żądając wojny, pragnie osiągnąć trwały pokój, o tyle "Nowy papież" kieruje nasze myśli ku bardziej przyziemnemu rozumowaniu. Każe zastanowić się nad prawdziwym rządem dusz, niekoniecznie w tak ekstremalnym wydaniu. Bo ten przecież istnieje, czy to w zorganizowanej religii, czy choćby w poruszającej emocje sztuce. A że z taką bez wątpienia mamy tutaj do czynienia, to czy sam Sorrentino nie stawia się w pozycji władcy kontrolującego coś znacznie istotniejszego od naszych serc?
Nowy papież pokazuje potęgę prostych emocji
"Nowy papież" pobudza do takich i innych rozważań z gracją wybitnego sztukmistrza, który pociąga za sznurki, nie dając się przy tym złapać. Nie chce jednak pozostawić nas w niemym szoku nad swoim geniuszem, zamiast tego w kulminacyjnych momentach odpuszczając i robiąc pozorny krok w tył. Nie ma wojny, jest złożenie broni. Nie ma islamskich fundamentalistów, są zagubieni katolicy. Nie ma nawet triumfalnego powrotu potężnego, uzbrojonego w żelazo, ogień i wiarę papieża. Jest skromne zwycięstwo tego drugiego, czerpiącego z kruchości siłę do bycia zapomnianym i usunięcia się w cień.
Paradoks, a jednocześnie coś w stu procentach zrozumiałego, bo przecież Sorrentino również poprzednim razem w podobny sposób bawił się opowieścią, z lubością patrząc, jak byliśmy zmuszani zmieniać swoje podejście do niej. Z satysfakcją obnażał nasze trywialne widzowskie potrzeby i upodobania, zachęcając jednocześnie, by wznieść się ponad nie. By poszukać dalej, ujrzeć to, co na pierwszy rzut oka niewidoczne, a nawet zmienić zdanie na temat sytuacji i bohaterów, których zdążyliśmy już bezwzględnie sklasyfikować.
I tak jak w "Młodym papieżu" robił to apelem Lenny'ego namawiającym do uśmiechu, tak teraz wybrał bardzo podobną, ale nieidentyczną ścieżkę, po raz kolejny zabierając nas na Anioł Pański. I po raz kolejny wzbudzając za pomocą pięknych słów autentyczne emocje, mimo że nie było to przecież przesłanie, którego już nie słyszeliśmy. Bo o drodze środka, o delikatności, z której rodzi się siła, mówił nie raz Jan Paweł III, choć nigdy nie był przy tym aż tak przekonujący.
Do tego potrzeba było Piusa XIII. Może zmartwychwstałego, może świętego, może przywróconego światu w jeszcze jakiś inny niewytłumaczalny sposób – ważne, że przemawiającego jednym głosem ze swoim poprzednikiem, gdy uznaje prawdziwą, szczerą miłość za jedyną drogę. Jedyny sposób, by zwalczyć miłość wypaczoną. Jedyny sposób, by w pełni otworzyć się na drugiego człowieka. Jedyny sposób by zaakceptować go takim, jakim jest. I objąć, każdego z osobna, zanim będzie wreszcie można w spokoju odejść.
Nowy papież to serial jedyny w swoim rodzaju
O ile oczywiście w definicję spokojnego odejścia wpisuje się papieski crowd surfing po placu Świętego Piotra, wobec czego mam pewne wątpliwości. Nie ujmują jednak one ani grama piękna tej tyleż efekciarskiej, co zachwycającej sekwencji. Zresztą nie jedynej tutaj, ale to już w przypadku jakichkolwiek dzieł Paolo Sorrentino taka oczywistość, że wspominać o niej nie trzeba.
Można za to o kończeniu innych serialowych wątków, w których nie bez racji byłoby dopatrywanie się pewnych słabości "Nowego papieża". Bo że serial to nieidealny, widać było na przestrzeni całego sezonu, gdy potrafił zagubić się w mnogości poruszanych tematów, jedne nadmiernie eksponując i przeciągając, by inne traktować po macoszemu czy wręcz sprowadzać do roli pustych ozdobników.
Szukał na przykład Sorrentino bardzo wytrwale kobiecej perspektywy i odnosił na tym polu sukcesy, bo choćby szczęśliwe i satysfakcjonujące zakończenie dla Sofii zdecydowanie do takich należy. Ale już sprawa Esther (Ludivine Sagnier), na koniec uczyniona namacalnym przykładem wspomnianej już wypaczonej miłości? Albo robiące za urocze, aczkolwiek płytkie tło siostry zakonne?
Nie zrozumcie mnie źle, wszystko miało tu swój cel i jakimś stopniu go osiągnęło. Ale nie bez powodu w kończącym finał montażu najbardziej wzruszył mnie widok pewnej weneckiej pary oczekującej narodzin dziecka. Ich historia skupiała wszak wszystko, co w tym serialu wyjątkowe, perfekcyjnie łącząc subtelność z porywającą i nieporównywalną do niczego artystyczną wizją.
Między innymi ze względu na takie przeżycia na pewno nie obraziłbym się, gdyby miało się okazać, że jeszcze z Watykanem nie skończyliśmy. Czy to kontynuując opowieść z kardynałem Voiello (Silvio Orlando), wreszcie należycie docenionym za wszystko, czego dokonał, czy w jakimkolwiek innym układzie, bo nie sądzę, by Sorrentino był w tym względzie jakoś szczególnie ograniczony. Albo w jakimkolwiek innym, co zresztą pokazał na sam koniec, fundując nam przewrotną aluzję do "Lśnienia". Czy wyłącznie dlatego, że mógł? Jak to powiedział Lenny Belardo: "Tylko Bóg ma odpowiedzi".