Nasz top 10: Najlepsze seriale stycznia 2020 roku
Redakcja
7 lutego 2020, 21:08
Finałowe odcinki "Dobrego Miejsca" i "BoJacka Horsemana", powrót "Sex Education", "Nowy papież", "Outsider". W styczniu fani seriali naprawdę mieli z czego wybierać — oto nasz top 10.
Finałowe odcinki "Dobrego Miejsca" i "BoJacka Horsemana", powrót "Sex Education", "Nowy papież", "Outsider". W styczniu fani seriali naprawdę mieli z czego wybierać — oto nasz top 10.
10. Wataha (spadek z 9. miejsca)
Była "Wataha" na naszej liście przed miesiącem, jest też teraz, i choć zanotowała spadek o jedną pozycję, nie powinniście przywiązywać do tego faktu żadnego znaczenia. Świadczy to bowiem tylko i wyłącznie o mocniejszej styczniowej konkurencji, bo serial HBO w ostatnich godzinach 3. sezonu ani trochę stracił na jakości.
Wręcz przeciwnie, poziom finałowych odcinków jeszcze wzrósł, fundując nam emocjonalną jazdę bez trzymanki – tym lepszą, że wreszcie doprowadzoną do samego końca i spinającą klamrą cały serial. Twórcy upiekli zatem dwie pieczenie na jednym ogniu, w znakomitej formie kończąc sezon i dodatkowo udowadniając, że od początku wiedzieli, co robią. Szczere gratulacje, bo nie tylko w polskich produkcjach takie planowanie to wcale nie jest norma.
Pochwały należą się jednak nie tylko za dobrze napisany scenariusz, ale też tchnięte w niego autentyczne emocje, które w ostatnich odcinkach zafundowały nam i bohaterom istną jazdę bez trzymanki. Zaskakującą, ale nie w jakiś sztuczny i przesadzony sposób. Trzymającą w napięciu i pozwalającą szczerze przejąć się losem niektórych postaci. A w końcu bardzo satysfakcjonującą i wcale niepozbawioną gorzkich nut.
Wszystko to pozwala przymknąć oko na drobne wady serialu, który nigdy nie miał przesadnych ambicji i wcale nie zamierzał się z tym kryć. Miała "Wataha" zapewnić rozrywkę na wysokim poziomie i z tej obietnicy się wywiązała. Nawet toastu czy dwóch na koniec nie zabrakło. Czego chcieć więcej? [Mateusz Piesowicz]
9. Drakula (nowość na liście)
"Drakula" od twórców "Sherlocka"? Zapowiadało się co najmniej ciekawie i choć ostatecznie nowe dzieło duetu Gatiss/Moffat nie jest ani tak błyskotliwe, ani przełomowe jak wcześniejsza reinterpretacja słynnego detektywa, to fani transylwańskiego krwiopijcy raczej nie mają powodów do narzekań. W końcu tchnąć jakiekolwiek życie w tak przemieloną przez popkulturę postać to nie lada wyzwanie.
"Drakula" od BBC i Netfliksa mu sprostał, choć nie obyło się przy tym ani bez kontrowersji, ani narzekań na nierówny poziom. Bo racją jest stwierdzenie, że najlepiej wypadł tu odcinek pierwszy, będący najbliżej klasycznej formie opowieści, a najsłabiej kończąca miniserię trzecia odsłona, poczynająca sobie najodważniej w kwestii swobodnego podejścia do legendy. Tylko co z tego, skoro całościowo ta krwawa rozrywka sprawia zwyczajną frajdę?
Co więcej, czyni to na różne sposoby, wcale nie ograniczając się do typowych horrorowych sztuczek. Owszem, twórcy potrafią się nimi skutecznie zabawić, równie dobrze balansując jednak na granicy grozy i groteski, oraz z upodobaniem nurzając się w ironii, która wprowadza do tej historii zaskakująco dużo świeżości. Podobnie zresztą jak wcielający się w tytułowego bohatera Claes Bang czy partnerująca mu Dolly Wells w roli intrygującej siostry Agathy.
Tyle wystarcza, by "Drakulę" oglądało się z dużą przyjemnością, nie mając przy tym rzecz jasna nie wiadomo jakich oczekiwań. Bo nowa wersja historii najsłynniejszego krwiopijcy w dziejach nie ma wcale w planach przeprowadzania wampirzej rewolucji, a tylko (i aż) wystawienie krwawego spektaklu dopasowanego do realiów i możliwości współczesnej telewizji. Nie wyszło jej to najgorzej. [Mateusz Piesowicz]
8. Star Trek: Picard (nowość na liście)
Powrót Patricka Stewarta do ikonicznej roli kapitana (teraz już admirała na emeryturze) Jean-Luca Picarda był pomysłem obarczonym ryzykiem. Po mocno dzielącym fanów ""Star Trek: Discovery" ten serial po prostu musiał się udać, jeśli Star Trek miał mieć przyszłość. Na szczęście pierwsze odcinki pokazują, że magia nadal działa. I to znacznie bardziej, niż w przypadku wspomnianego "Discovery".
"Star Trek: Picard" nie jest tylko nostalgiczną podróżą dla fanów. Wręcz przeciwnie. Śmiało dąży tam, gdzie żaden Star Trek jeszcze nie dotarł. Pokazuje upadek ideałów Federacji — ale nie upadek ideałów człowieka, który przez dekady ją symbolizował. To truizm, ale Patrick Stewart jako Jean-Luc Picard sprawia, że ten serial po prostu działa. Jest krokiem w przyszłość. Czy wszystkie pomysły są w nim udane? Oczywiście, że nie. Ale kolejne odcinki pokazują, że fabuła, w której dowiadujemy się więcej o Romulanach, a także o zmianach jakie zaszły w Federacji — też na tle podejścia do nauki — jest wartka, nowe postacie ciekawe, a Picard przekonywająco daje świadectwo swoich ideałów i lojalności wobec przyjaciół.
To już wystarcza, by przykuć zainteresowanie widzów co tydzień. Fani są oczywiście podzieleni, zwłaszcza ci, dla których najlepszym serialem był "Star Trek: The Next Generation" i utopijna wizja przyszłości. Miłośnicy bardziej wielowymiarowych historii i "odcieni szarości" między dobrem a złem (z jednoznacznym tego zła wskazaniem) powinni być jednak zadowoleni. [Michał Kolanko]
7. Work in Progress (awans z 8. miejsca)
W styczniowej połowie debiutanckiego sezonu serial Abby McEnany i Tima Masona prowadził nas przez coraz bardziej mroczny świat Abby, która odliczała kolejne migdały do samobójstwa, wspierała przyjaciółkę w szpitalu, próbowała jakoś przetrwać ślub ojca, a w związku z Chrisem robiła krok do przodu i milion do tyłu.
Dużą zasługą "Work in Progress" jest to, że wszystkie trudne tematy podejmuje z czarnym humorem, ale w styczniu jeszcze więcej było czerni. Udało się wprowadzić na ekran postać queerową i wyglądem wykraczającą poza utarte wzorce, a przy tym nie robić z niej idealnego symbolu reprezentacji. Abby popełnia wciąż te same błędy i momentami trudno było ją lubić.
A przecież, co świadczy dobrze o scenariuszu i aktorstwie, i tak jej kibicujemy. Po prostu serial nie unika refleksji nad tym, że życie z osobą pełną kompleksów, podatną na wpadnie w spirale wymierzonej w siebie nienawiści, czującą się we własnej skórze tak źle, że aż paradoksalnie zaczyna sprawiać wrażenie skupiającej na sobie całą uwagę, nie jest łatwe. Droga Abby do tego, żeby jednak żyć i jakoś unormować swoje związki, to nie droga na skróty, a serial nie boi się pokazywać jej najtrudniejszych, mało chlubnych momentów.
Nie brak tu błyskotliwych dialogów, odważnych żartów, a przy tym naturalnego podejścia do portretowania zarówno nieheteronormatywności, jak i genderowego nonkonformzimu. Abby bywa antybohaterką żyjącą w wygodnym przekonaniu, że jest ofiarą, ale często to po prostu niepewna siebie kobieta z trudnymi doświadczeniami i chciałoby się, żeby wreszcie było jej lepiej. Może w 2. sezonie? [Kamila Czaja]
6. Little America (nowość na liście)
"Little America" to serial okrzyknięty przez wielu najlepszą z dotychczasowych produkcji Apple TV+. Może dlatego, że twórcy poszli pod prąd wcześniejszym tendencjom platformy i zamiast wielkich nazwisk i ogromnych budżetów zaproponowali kameralne historie, które wiedzą, o czym chcą być.
Przede wszystkim chodziło o pokazanie losów imigrantów mocno zakorzenionych w prawdziwych zdarzeniach (podstawa scenariusza to artykuły z "Epic Magazine"). Imigrantów mających różne pochodzenie, będących w różnym wieku, znajdujących się w różnych sytuacjach, ale połączonych tym, że muszą przełamać trudności wynikające z tego, że są w jakiś sposób obcy. Co czasem powoduje "tylko" konieczność przełamywania barier, ale czasem stawia ich w sytuacjach trudnych do udźwignięcia.
Jak prawie zawsze w przypadku antologii, poziom jest zróżnicowany i pewnie każdy widz trochę inaczej oceni poszczególne odcinki. Mnie zachwycił finał, w którym w ciekawej formie ukazano trudną i pełną poświęceń i ciosów, także ze strony najbliższych, drogę, którą z Syrii do Ameryki przebył Rafiq. Ale duże wrażenie zrobiły na mnie też: pełna nadziei historia pewnej skały ("The Rock"), oryginalnie nakręcona, nieco surrealistyczna relacja z medytacji ("The Silence"), a także sukcesy pewnego kowboja z Nigerii ("The Cowboy") i ciasteczkowej bogini z Ugandy ("The Baker"). Reszta ujęła mnie mniej, ale pewnie to już do dyskusji.
Wielkie emocje zmieszczone w niewielkiej formie, przekonujące aktorstwo, pokazywanie zarówno heroizmu, którego wymaga od imigrantów codzienność, jak i wytrwałości w naprawdę tragicznych momentach, które niejednego by załamały, a na dodatek robienie tego wszystkiego bez pogrążania "Little America" w mroku, raczej z nadzieją i solidarnością z bohaterami – to cechy sprawiające, że krótki, dość niszowy serial Apple TV+ zasługuje na niezłe miejsce w naszym styczniowym rankingu. [Kamila Czaja]
5. Outsider (nowość na liście)
Niby ekranizacja powieści Stephena Kinga, a czuję się, jakbym została wkręcona w jakąś nową wersję 1. sezonu "Detektywa". I to jest w tym przypadku dobra wiadomość. "Outsider" ma świetny klimat, potrafi wycisnąć bardzo dużo ze schematów z opowieści detektywistycznych i sprawnie je łączy z motywami nie z tego świata, które w ocenianych tutaj styczniowych odcinkach dopiero zaczynają wychodzić na pierwszy plan.
Połączenie klarownej fabuły z gęstniejącą z odcinka na odcinek atmosferą to niewątpliwie zasługa scenarzysty Richarda Price'a, który wcześniej stworzył m.in. "Długą noc". A resztę robi wyśmienita realizacja i obsada, na czele z Benem Mendelsohnem w roli zdroworozsądkowego, ale mającego swoje problemy detektywa policji i Cynthią Erivo jako bardzo specyficzną prywatną śledczą, której najbliższe są sprawy nietypowe i niewytłumaczalne. Oboje szybko stają na własnych nogach jako pełnoprawne, wielowymiarowe postacie, do mrocznej fabuły z morderstwem dziecka dorzucając swoje prywatne problemy i dramaty.
Zdaję sobie sprawę, że ostateczna ocena "Outsidera" będzie zależeć nie od tego, jak zaczął, a od tego, jak skończy. A z tym, z tego co się orientuję, może być różnie. Niemniej na razie jest to jedna z najciekawszych rzeczy, jakie można oglądać w telewizji tej zimy, i zdecydowanie jeden z najlepszych seriali na podstawie powieści mistrza grozy. [Marta Wawrzyn]
4. Nowy papież (nowość na liście)
Nie jest może "Nowy papież" najlepszym serialem, jaki ostatnio widzieliśmy, ale już tytuł najbardziej ekscentrycznego należy mu się bez dwóch zdań. I to niekoniecznie przez obecność dwóch papieży, choć jednego przez większość czasu w śpiączce. Ba, ten fakt ma dla serialu Paolo Sorrentino wręcz drugorzędne znaczenie, tonąc w nieporównywalnej z niczym innym autorskiej wizji, która za nic ma widzowskie oczekiwania.
Czy to więc chodzi o długo obecnego tylko duchem Piusa XIII, czy o problemy jego następcy, Jana Pawła III, czy o trapiące Watykan zakulisowe gierki i zewnętrzne zagrożenia, "Nowy papież" konsekwentnie odmawia podążania wydeptanymi ścieżkami. Zamiast tego woli obierać te znane tylko sobie, a przez to często trudne do zrozumienia, ocierające się o gloryfikowany kicz i narażone na zarzuty o towarzyszącą im artystyczną pustkę. Ale to przecież nic nowego – stereotypowe myślenie kazał odrzucić już "Młody papież", jego następca wyniósł to po prostu poziom wyżej.
W gruncie rzeczy odnosi się jednak Sorrentino wciąż do tego samych motywów, snując swoje rozważania na temat wiary, Boga i ludzi, a w głównej mierze łączącej to wszystko miłości. Nie ma przy tym żadnych obaw, by co rusz wykonywać narracyjne skoki w bok, uciekać z głównej linii fabularnej w wątki poboczne i hipnotyzować nas olśniewającymi kadrami, pracą kamery, dźwiękami czy przerywaną głośnym oddechem ciszą. Sięga po kontrowersyjne tematy, nie waha się odważnych decyzji, a powagę potrafi spuentować dawką cudownej ironii, prosząc, byśmy nie brali niczego zbyt serio.
I choć nie zawsze na tym wygrywa, momentami odwracając uwagę od sedna sprawy, trudno jego popisom nie ulec. I tym efekciarskim, jak choćby neonowy krzyż, wizyty Marilyna Mansona i Sharon Stone czy Jude Law w lśniących kąpielówkach, i tym znacznie bardziej subtelnym (Pieta! nocne spacery po Wenecji!). Wszystkie łączą bowiem bijące z nich szczere emocje i autentyczne piękno. Cud? Splot zbiegów okoliczności? Niczego nie można wykluczyć, ale najprędzej uwierzę, że to zaklęta w ekranowej magii prostota. [Mateusz Piesowicz]
3. Sex Education (powrót na listę)
Najlepszy serial stycznia 2019 tym razem musiał uznać wyższość dwóch innych produkcji (może już się domyślacie, o które chodzi), ale 2. seria netfliksowej opowieści "wszystko, co chcielibyście wiedzieć o seksie, ale baliście się zapytać" w wersji o nastolatkach to nadal bardzo dobra, niegłupia rozrywka. Nawet jeśli czasami twórcy idą w schematy (patrz: finałowa scena), to cały sezon jako całokształt ogląda się z przyjemnością.
Nie jest to może opowieść tak zaskakująca i świeża jak rok temu, a więcej niż rozwiązywania konkretnych problemów erotycznych i poznawania kolejnych postaci mamy obserwowania relacji między kilkorgiem znanych nam bohaterów. Dużo się dzieje, rotacji w związkach nie brakuje, ale pod zwykłą historią o buzujących emocjach i hormonach znajdzie się dużo mocnych wątków. Świetny jest wątek dotyczący molestowania, którego doświadczyła Aimee, i pokazanie, jak działać powinna kobieca solidarność. Maeve z kolei próbuje zmienić swoje życie, ale wyjście poza przyzwyczajenie do buntu i nauczenie się zespołowej gry nie będzie proste.
Interesująco wypada Jackson w dramatycznych – nie tylko na scenie – próbach poradzenia sobie z oczekiwaniami matek i kryzysem z domu. Ciekawy, niejednoznaczny jest dylemat uczuciowy Erica. A Otis coraz mniej okazuje się uroczym chłopcem, a coraz częściej bywa nieznośny. I jego dochodzenie do tej świadomości jest znacznie ciekawsze niż samo pytanie, z którą dziewczyną powinien się związać. No i wreszcie jeszcze więcej do aktorskiego popisu dostaje Gillian Anderson jako Jean, mniej tu niewzruszona niż w 1. serii "Sex Education".
Jest humor, czasem ostry (wystarczy wspomnieć finałowe przedstawienie), jest odwaga w naturalnym mówieniu o różnych wariantach miłości, nie tylko fizycznej, jest i sporo wiedzy, która może dać nastoletnim widzom poczucie, że nie są z problemami jedyni na całym świecie. Serial nie zastąpi możliwości szczerego porozmawiania, ale pokazuje, że takie rozmowy są możliwe, a człowiek może stanie dojrzeć – do lepszego zrozumienia własnych potrzeb, ale i do podejmowania w życiu lepszych decyzji. [Kamila Czaja]
2. BoJack Horseman (powrót na listę)
Sześć sezonów w przypadku "BoJacka Horsemana" to za mało i fakt, że twórcy zostali zmuszeni do przyspieszenia na ostatniej prostej, było widać w finałowej serii. Ale też było widać, że to serial wielki — najlepszy, jaki Netflix do tej pory stworzył i być może jaki kiedykolwiek stworzy. Depresyjne przygody najbardziej ludzkiego z koni i jego grupki antropomorficznych znajomych zakończyły się słodko-gorzkim akcentem, po tym jak w fenomenalnym przedostatnim odcinku BoJack omal nie przekroczył cienkiej granicy między życiem a śmiercią.
Czy powinien był przekroczyć? Nie jestem pewna, ale prawdopodobnie jednak nie. Tym bardziej nie mogło być mowy o happy endzie, znalezieniu odkupienia i jakimkolwiek łatwym rozwiązaniu dla głównego bohatera, który latami uciekał przed samym sobą i szukał sposobu na wydostanie się z labiryntu cierpienia (pozdrowienia dla "Szukając Alaski"). Czy kiedykolwiek go znajdzie? Nie sądzę. Nie BoJack. Ale kupuję ten promyk nadziei, który zabłysnął w finale, podobnie jak kupuję proste i relatywnie szczęśliwe zakończenia wątków Princess Carolyn i Diane.
"BoJack Horseman" przez lata wyznaczał standardy nowoczesnej komedii, prześcigając pod tym względem większość seriali aktorskich, również tych bardzo dobrych. Uczył nas żyć z naszymi depresjami i z tym wszystkim, co w nas problematyczne. Po ludzku mówił o całym tym pomieszaniu z poplątaniem, jakim są relacje międzyludzkie i życie jako takie. Był celną satyrą na Hollywoo(d), historią o tym, że można chcieć dorosnąć w każdym wieku, i komedią, która potrafiła doprowadzić do łez. Będzie nam tego wszystkiego brakować. [Marta Wawrzyn]
1. Dobre Miejsce (powrót na listę)
Po miesiącu przerwy w emisji "Dobre Miejsce" wraca do naszego rankingu, wskakując oczywiście od razu na sam szczyt, czyli dokładnie tam, gdzie jego miejsce. I jakkolwiek nas ten fakt cieszy, jest w nim również nuta goryczy – w końcu to już ostatni raz, gdy będziemy tu uwzględniać komedię Michaela Schura. A czy komuś jeszcze trzeba tłumaczyć, jak wyjątkowy był to serial?
Mamy nadzieję, że nie, dlatego tutaj ograniczymy się do podsumowania jego finałowych odcinków. Cudownych tak jak cała reszta i to nie tylko dlatego, że jeden z nich zawierał Timothy'ego Olyphanta we własnej osobie (choć to zawsze zaleta). Bardziej jednak zapamiętamy z nich poczucie nieuchronnego zbliżania się do końca, tym wyraźniejsze, gdy nasi bohaterowie zamykali ostatnie pozaziemskie sprawy, oczywiście nie bez kłopotów.
Znów oglądaliśmy zatem, jak przyszło im ratować losy ludzkości, tym razem przed resetem z rąk Sędzi, niesprawiedliwym systemem oceniania, a wreszcie również wieczną nudą w prawdziwym Dobrym Miejscu. Stawki wciąż wysokie, emocje nadal ogromne, a jednak nie dało się zapomnieć, co czyha tuż za rogiem. I nie, wcale nie mam na myśli ostatecznego końca i rozpłynięcia się w eterze. No dobra, trochę mam, ale nie w głównej mierze.
Przede wszystkim chodziło wszak o rozstanie z bohaterami, do których w ciągu czterech sezonów przywiązaliśmy się jak do najbliższych przyjaciół, i których pożegnanie nie mogło pójść jak z płatka. Nawet mimo tego, że twórcy ułatwiali nam sprawę, jak tylko mogli, fundując tysiąc wzruszeń, przyjęcia pożegnalne czy wycieczki do Aten i Paryża.
Nic nie pomogło, bo nie było takiej możliwości. Musieliśmy zalać się łzami, przyjmując przez nie jeszcze jedną filozoficzną lekcję, bo na te nigdy nie jest za późno. Tak samo jak na nadzieję, że koniec nie musi oznaczać pustki. Tę po "Dobrym Miejscu" też coś bez wątpienia prędzej czy później wypełni. Jakaś zbłąkana iskierka powinna o to zadbać. [Mateusz Piesowicz]