"Work in Progress" w nieco samobójczym nastroju — recenzja finału 1. sezonu
Kamila Czaja
28 stycznia 2020, 19:03
"Work in Progress" (Fot. Showtime)
"Work in Progress", oceniane i doceniane po całym sezonie, to produkcja kameralna, poruszająca, pełna bardzo czarnego humoru i nieidealizująca na siłę swojej bohaterki.
"Work in Progress", oceniane i doceniane po całym sezonie, to produkcja kameralna, poruszająca, pełna bardzo czarnego humoru i nieidealizująca na siłę swojej bohaterki.
Po połowie sezonu pisałam, że "Work in Progress" jest jedną z milszych zimowych niespodzianek. Po finale 1. serii mogę podtrzymać opinię, chociaż warto podkreślić, że jedynie w tym sensie, że jakość nadal była wysoka. Bo przymiotnik "miła" coraz mniej odpowiadał temu, co widzieliśmy na ekranie, towarzysząc Abby (Abby McEnany) w kolejnych życiowych wyzwaniach.
Wprawdzie serial od początku pełen był czarnego humoru, ale długo wydawało się, że powinniśmy bohaterce bez ograniczeń kibicować, wszak ciągle ma pod górkę. Im dalej w sezon, tym bardziej twórcy umieli przełamać takie utarte oczekiwania widzów, dopuszczając do głosu inne postacie i pokazując, że Abby bywa sama sobie winna.
Oczywiście prawda leży gdzieś po środku. Otoczenie czasem zbyt ostro bohaterkę krytykuje, a Abby ma zdecydowanie za dużą niechęć do samej sobie, wyolbrzymia własne wady i wpada w spiralę autodestrukcji, gdy tylko coś idzie nie tak. Ale w tym główny problem, bo nawet w samokrytyce Abby wywołuje w ludziach wrażenie, że chce skupić uwagę wyłącznie na sobie, a to nie ułatwia wyjścia z uczuciowego impasu i przypomina widzom, że życie z taką osobą pewnie bywa trudne.
Work in Progress z nieidealną bohaterką
Dużym plusem "Work in Progress" jest już samo prowokowanie do takich rozważań, gdy można skonfrontować świat postaci, do której zdążył się odbiorca przywiązać, i jej nieraz wypaczoną wizję rzeczywistości, z tym, co mówią jej krewni, była dziewczyna, aktualny partner. Z jednej strony ma się ochotę im powiedzieć, żeby się aż tak nie czepiali, z drugiej nieraz – jak w finałowej scenie, kiedy Abby, sama skrzywdzona, nie może się oprzeć pokusie zemsty – widać, że sprawa jest bardziej skomplikowana.
Kolejny przykład to sprawa z Pat, czyli postacią graną w "Saturday Night Live" przez Julię Sweeney (w roli mocno fikcyjnej wersji samej siebie). Czy to aktorka przekroczyła granicę, chcąc pomóc Abby wbrew jej woli i "odzyskać" Pat, pokazać genderowy nonokonformizm z dumą, a nie z dawną nieświadomością, jak negatywnie wpływa na reprezentację konkretnej grupy na ekranach i w powszechnym odbiorze? A może jednak Abby nie ma prawa oczekiwać, że wszyscy dostosują swoje działania do jej indywidualnych, nieraz niedających się opanować emocji, bo ona sobie ze sobą nie radzi?
Podobne pytania zadać można w kwestii związku z Chrisem (Theo Germaine). Nadal mam zastrzeżenia do tego, że chociaż przekroczono stereotypy płci i wieku, to nie zrobiono z niego wyrazistej postaci, ślizgając się tylko po powierzchni schematu "wyrozumiały chłopak bohaterki". W finale Chris dostał jednak szansę, by spróbować uświadomić Abby, że nie można budować całego sensu życia (dosłownie, skoro w grę wchodzi samobójstwo) na uczuciu jednej osoby, bo jest to nie w porządku także wobec partnera. Podobne diagnozy, chociaż z mniejszą empatią, wygłosiła od Melanie (Echaka Agba).
W efekcie "Work in Progress", a chyba nawet mocniej finał sezonu, bardzo mroczny nawet jak na podejmowane w całej serii trudne tematy, daje wgląd w psychikę kobiety, która wciąż popełnia te same błędy. A przy serial tym udowadnia, czasem także Abby, że jej oceny mogą być mylne – jak ta dotycząca koleżanki z pracy, Susan (Mary Sohn). Widzimy też ponownie, że Abby nie jest z problemami sama, nawet jeśli często tak się czuje. Może liczyć na przyjaciółkę (Celeste Pechous) i na siostrę (Karin Anglin).
Work in Progress i bardzo czarny humor
A gdyby wszystko zawiodło, zawsze jest jeszcze martwa terapeutka. Na szczęście nawet przy najpoważniejszych kwestiach, takich jak zaburzenia psychiczne, nerwice, kompleksy, żałoba, wciąż nieprzepracowana trauma po dawnym związku, "Work in Progress" pozostaje niezwykle dowcipne, a Abby chciałoby się widzieć szczęśliwą, nawet jeśli wie się całkiem dobrze, że idealna nie jest.
Z samego finałowego odcinka warto wspomnieć o absurdalnym samobójczym montażu, którego nie powstydziłby się Terry Pratchett. Mamy konsekwentnie prowadzone odliczanie migdałów zakończone (jak się wkrótce okazało, tylko pozornie) frazą z wierszyka, najbardziej znaną z kryminału Agathy Christie: "And There Were None". Są dialogi, jakich nie słyszy się codziennie. Choćby: "– Kto umarł i mianował cię szefem?" "– Mama".
Work in Progress – misja bez kazań
Momenty dystansu Abby do samej siebie i swojego braku mechanizmów radzenia sobie w życiu sprawiają, że wiele można bohaterce wybaczyć, a serial nie przygniata tematyką. Ma też społeczne znaczenie, bo bez łopatologicznego poczucia misji, ale ewidentnie z misyjnym efektem wprowadza na ekrany queerowe postacie, które nie zostają sprowadzone do płci czy preferencji seksualnych. A przy tym jako główną bohaterką ma kobietę, która wygląda niestandardowo.
Showtime zamówił już 2. serię, należy się więc spodziewać, że Abby nie podejmie – przynajmniej na razie – drastycznej decyzji. Czy ten ostatni, odzyskany migdał coś zmieni w jej życiu na lepsze? Całkiem możliwe, nawet jeśli z końcem 1. sezonu wydawać by się mogło, że absolutnie wszystko poszło nie tak, jak powinno. Ale tylko w biografii bohaterki serialu. Bo samo "Work in Progress" poradziło sobie świetnie.