"Glee" (3×15, 3×16): Słaby powrót po przerwie
Marta Rosenblatt
27 kwietnia 2012, 20:01
"Glee" powróciło, ale czy warto było czekać? Moja odpowiedź brzmi: nie. I sądząc po fatalnych wynikach oglądalności w USA, nie jestem w swojej opinii odosobniona.
"Glee" powróciło, ale czy warto było czekać? Moja odpowiedź brzmi: nie. I sądząc po fatalnych wynikach oglądalności w USA, nie jestem w swojej opinii odosobniona.
"Big Brother" (3×15)
Przed przerwą scenarzyści zafundowali nam emocjonalny rollercoaster : próba samobójcza Karofskiego, ślub Rachel i Finna, i przede wszystkim potężny cliffhanger w postaci wypadku Quinn. Co mamy po przerwie? Przegadane i przede wszystkim nudne odcinki. I nawet zabójczo przystojny Matt Bomer nie pomógł.
Po pierwsze: Quinn. Po akcji, jaką wywinęli scenarzyści w ostatnim przed przerwą odcinku (wycięcie sceny z promo) byłam przygotowana na najgorsze. Nawet na jej śmierć. I szczerze? Jak uwielbiałam kiedyś Q., tak teraz wolałabym, żeby odeszła. Już dawno pozbyłam się złudzenia, ze scenarzyści mają jakikolwiek pomysł na tę postać, czego dowodem było kuriozalne i zupełnie alogiczne zachowanie Q. na początku 3. sezonu.
Nie wiem, ile czasu minęło od czasu wypadku do odcinka 15., ale czy naprawdę nie można było całej tej sytuacji obdarzyć odrobiną realizmu? Żadnych szwów, śladów po tak poważnym wypadku? Nadzieja na to, że Q. będzie chodzić? Ten cud można wytłumaczyć tylko działaniem Nastoletniego Jezusa.
Nie mam pojęcia, czy to lenistwo scenarzystów, ale koniec końców brak sceny w szpitalu wyszedł na dobre temu wątkowi. Nie było aż tak sztampowo (choć fani Faberry pewnie daliby się pokroić za jakaś ckliwą scenę przy łóżku Q.).
Zresztą cały wątek i tak zszedł na plan dalszy, bo clue odcinka scenarzyści uczynili rodzinną dramę Blaine'a. Co tam dramat Quinn, ważne, że Blaine czuje się niekochany przez starszego brata. Oczywiście ironizuję. Przykro mi bardzo, ale nie kupuję traumy B. W Dalton Academy gwiazdorzył prawie tak jak Cooper. To, że teraz czuje się niepewny, nic nie zmienia.
Ten wątek był po prostu mało autentyczny. Może gdyby scenarzyści postarali się dać jakieś tło do tej relacji, byłoby inaczej? A tak poza faktem posiadania brata, nie dowiedzieliśmy się nic nowego o Blaine'ie Andersonie. Aż chce się zapytać: gdzie byli rodzice? Gdyby nie to, że B. wspomniał o ojcu w 2. sezonie śmiało, moglibyśmy stwierdzić, że Blaine mieszka sam. Odcinek "Big Brother" był idealną okazją, aby rozwinąć jakoś wątek konfliktu z B. z ojcem, ale widać zabrakło czasu.
Po co w takim brać się za coś i zrobić na odwal się? Nie mam pojęcia. Być może Matt Bomer nie miał innych terminów, albo po prostu RIB ma widzów głęboko gdzieś. Skoro jesteśmy już przy Mattcie, należy wspomnieć, że akurat jedyne, co w tym nieszczęsnym wątku było dobre, to właśnie postać Coopera. Całkiem nieźle napisana (prócz tego, że zawieszona w fabularnej próżni) i jeszcze lepiej zagrana. Momentami powracał dawny absurdalny humor z 1. sezonu "Glee", ale niestety tylko momentami. Poza tym wielkim plusem było to, że Cooper ani słowem nie zająknął się o orientacji Blaine'a. To naturalne podejście uratowało ten wątek od ostatecznego pogrzebania go przeze mnie, gdyż nie ma nic bardziej nudnego od ciągłego mielenia tych samych problemów. A niewątpliwie problem akceptacji takim by był.
Gwoździem do trumny 15. odcinka był trzeci równolegle rozwijany motyw, a mianowicie ciąża Sue. Pomijając już fakt, iż sama ciąża to akt desperacji i dowód na totalny brak pomysłu na tę postać, to, co teraz nomen omen spłodzili scenarzyści, przechodzi moje pojęcie i wyjątkowo wstrzymam się od komentarza.
Nie wiem, czy jest sens opisywać coś, co właściwie nie istniało, ale dla porządku wypadałoby wspomnieć o piosenkach. Domyślam się, że wisienką na torcie miał być duet Darrena i Matta. Zdaję sobie sprawę, ze cover Gotye (gdzie tej piosenki jeszcze nie było?) może się podobać, na mnie niestety nie zrobił wrażenia i mówiąc kolokwialnie ani mnie ziębi, ani grzeje. Dużo więcej emocji wywołuje u mnie Fighter. Z piosenkami Christiny Aguilery jest ten problem, że bardzo trudno przebić oryginalne wykonanie. Nawet osobom posiadającym kawał głosu – vide: Amber Riley – średnio wychodziło. A co dopiero ma powiedzieć Darren Criss, który, nie bójmy się tego powiedzieć, nie ma jakiegoś olśniewająco potężnego wokalu. Gdy dodamy do tego całą konwencję – Blaine pod prysznicem i słowa piosenki traktujące o poważnym zranieniu, wychodzi niezamierzona, jak mniemam, groteska. Fanki Darrena pewnie były zachwycone jego nagimi plecami, niestety dla mnie zalatuje to typowym tanim chwytem.
"Saturday Night Glee-ver" (3×16)
Kolejny odcinek, "Saturday Night Glee-ver", przynajmniej muzycznie zapowiadał się lepiej od poprzednika. Niestety, nic z tego. Mimo sporej ilości piosenek znów mieliśmy przegadany odcinek, który zamiast bawić usypiał.
"Glee" nie zrobiło krzywdy disco, trudno mówić, aby jakoś sprofanowali te piosenki. Niestety nie wnieśli też nic nowego. Na uwagę zasługuje świetne "Disco Inferno" w wykonaniu Mercedes. I pierwsza od 2. sezonu solówka Santany, która niby w obecnej serii śpiewa teoretycznie dużo, ale praktycznie nie doczekała się solo nawet w odcinku sobie.
Jeżeli chodzi o fabułę, to wyglądało to mniej więcej tak jakby RIB przypomnieli sobie, że dzieciaki kończą szkołę. Wciśnięcie trzech równoległych wątków nie było by złe, gdyby włożyć w to trochę serca i przede wszystkim pomyślunku. A tak mamy rzecz kompletnie od czapy w postaci Finna pragnącego zostać aktorem.
W przypadku Merc i Santany też wyglądało to bardziej na odfajkowanie wątku, niźli faktyczną chęć przyjrzenia się tym postaciom. Jedyną pozytywną rzeczą było zachowanie ich drugich połówek. Pary Merc i Sam nie trawię, ale widać, że scenarzyści się na nią uparli i pozostaje nam przyzwyczaić się do Samcedes. Jako fanka Brittany czuję się dopieszczona (Brittany mówi!), jednak nie na tyle, żebym puściła w niepamięć ogólną słabość tego odcinka. Choć miłosne wyznanie dziewczyn odnotowuję – scenarzyści odkupują powoli swoje grzechy – przynajmniej w tej kwestii. No i sekstaśma Britt i Santi (i Lorda Tubbingtona) przypomniała na krótką chwilę, że "Glee" było kiedyś serialem komediowym.
Poza tym wypada wspomnieć o powrocie Jessego (całe 15 sekund?) i nowej postaci, czyli Wade Adamsie– w tej roli Alex z "The Glee Project". Fajnie, że RIB testują tolerancję Amerykanów, pozostaje mieć tylko nadzieje, że to nie kwestia zrobienia szumu ( jak można się było domyślić, konserwatywne media, vide FoxNews, nie pozostawiły tej postaci bez komentarza).
Klamrą łącząca te dwa odcinki niestety było niemiłosiernie nudne Finchel. Do ślubu, jak można było się domyślić, nie doszło, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że cały ten hajp ze ślubem był wynikiem braku pomysłu na te parę i raczej zapychaczem fabuły niż czymś przemyślanym. A te dramaty w postaci wiecznych kłótni i godzenia się to totalne nieporozumienie. Nie da się na to patrzeć, zwłaszcza że przez cały 3. sezon mamy ciągle to samo. Nuda.