Pytanie na weekend: Najlepszy odcinek serialu w historii telewizji to…?
Redakcja
25 stycznia 2020, 15:27
Fot. AMC/Netflix
Świetnych seriali widzieliście na pewno mnóstwo, a gdybyście mieli wskazać ten jeden jedyny odcinek, to co byście wybrali? Nasze typy to m.in. "Breaking Bad", "Mad Men" i "Black Mirror".
Świetnych seriali widzieliście na pewno mnóstwo, a gdybyście mieli wskazać ten jeden jedyny odcinek, to co byście wybrali? Nasze typy to m.in. "Breaking Bad", "Mad Men" i "Black Mirror".
W dzisiejszym Pytaniu na weekend królują seriale wybitne w swoim najbardziej niezwykłym wydaniu. Jakie odcinki przychodzą wam do głowy jako pierwsze, kiedy słyszycie hasło "najlepszy odcinek w historii"?
Mateusz Piesowicz: Black Mirror – San Junipero
"Breaking Bad" i "Ozymandias" albo "Mad Men" i "The Suitcase" przychodzą do głowy jako pierwsze – słusznie, bo to jedne z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek powstały na małym ekranie. Kandydatów miałem jednak więcej, od klasyków począwszy ("Pine Barrens" z "Rodziny Soprano" albo "The Contest" z "Kronik Seinfelda"), przez odcinki, które wywarły na mnie ogromne wrażenie przed laty ("The Constant" z "Lost"), po młodsze, ale już na stałe zapisane w historii ("Teddy Perkins" z "Atlanty").
Wybrać jeden z nich i całej reszty to zadanie z gatunku niemożliwych, więc stawiam na coś mniej oczywistego. Przynajmniej obiektywnie, bo choć próżno szukać "San Junipero" w zestawieniach najlepszych, ja żadnego serialowego odcinka nie widziałem częściej. Co więcej, niezależnie od numeru seansu efekty wywoływane przez tę odsłonę "Black Mirror" są zawsze takie same. Tak jak niezmiennie zachwyca mnie jej błyskotliwy koncept i doskonała fabularna konstrukcja, tak nadal nie potrafię przejść wobec tej historii obojętnie. Tyle emocji po tylu powtórkach? Nic innego tak nie działa.
Marta Wawrzyn: Mad Men — The Suitcase i Breaking Bad — Ozymandias
Z grubsza zgadzam się z Mateuszem, tj. "Ozymandias" i "The Suitcase" mnie też przychodzą do głowy jako pierwsze, a wśród komedii niezmiennie wygrywa "The Contest" z "Seinfelda". I ja też bardzo wysoko umieściłabym "Pine Barrens". Podobnie jak "San Junipero", które jednak nie jest typowym odcinkiem serialu, tylko filmem. Ze starszych rzeczy wyróżniłabym jeszcze finał "Six Feet Under", a z nowszych odcinek "International Assassin" z 2. sezonu "Pozostawionych".
Próbując dokonać niemożliwego wyboru, ostatecznie zdecydowałam się nie wybierać. "Ozymandias" z finałowej serii "Breaking Bad" to emocjonalna jazda bez trzymanki i zarazem dowód na to, jak bardzo cierpliwość popłaca w przypadku najlepszych seriali. To właśnie w tym odcinku imperium Heisenberga, a wraz z nim cały świat Waltera White'a rozpada się ostatecznie i nieodwracalnie na drobne kawałeczki. Hank przez niego ginie. Jesse poznaje prawdę o śmierci Jane. Walt Jr. jest świadkiem koszmarnej konfrontacji między rodzicami. Z ogromną siłą wybuchają rzeczy, pod które podbudowę kładziono przez pięć sezonów, a widzowi pozostaje tylko zapiąć pasy i trzymać się krawędzi fotela.
"The Suitcase" z 4. sezonu "Mad Men" to też ogromne emocje, ale zupełnie innego rodzaju. W dniu 26. urodzin Peggy wszyscy szykują się oglądać walkę bokserską, podczas gdy Don otrzymuje telefon z Kalifornii, o którym wie, że będzie oznaczał koniec świata. Robi więc, co może, żeby nie opuścić biura i nie myśleć o tym, co go czeka, wciągając podwładną — i zarazem osobę, która zna go i rozumie lepiej niż ktokolwiek w tym miejscu — w trwanie u swojego boku. Efektem jest bardzo intymna konwersacja, która im dłużej trwa, tym bardziej byśmy chcieli, żeby nie kończyła się nigdy. W pewnym sensie "Mad Men" robi to samo co "Breaking Bad" — na przestrzeni jednej godziny wykorzystuje to, co zostało zbudowane przez kilka lat. Efekt jest równie mocny, choć mówimy o dwóch zupełnie różnych odcinkach.
Kamila Czaja: Battlestar Galactica – The Oath
Na liście mam oczywiście "pewniaki" takie jak "The One Where Everybody Finds Out" (mój ulubiony odcinek "Przyjaciół") czy madmenowskie "The Suitcase". Chętnie wspomnę też o paru nowszych pozycjach, eksperymentach i zaskoczeniach typu "Teddy Perkins" ("Atlanta"), "ronny/lily" ("Barry"), "Michael's Gambit" ("Dobre Miejsce"). Wśród wielu mocnych kandydatur są i takie, które wyjątkowo na mnie w pewnym czasie zadziałały, nawet jeśli dziś może nie zrobiłby aż takiego wrażenia. "House's Head" omawiałam przy pytaniu o najlepszy cliffhanger, ale do tej odsłony mojego ulubionego niegdyś serialu dorzuciłabym jeszcze fenomenalne "Three Stories", dowodzące już w 1. sezonie, że "Dr House" to nie tylko medyczny procedural, ale i świetna gra formą.
Wygrywa jednak rzecz o tyle zaskakująca, że seriale science fiction nie są moją domeną. Tymczasem gdy myślę o odcinku, który trzymał mnie emocjonalnie w szachu, kazał mi siedzieć w napięciu na krawędzi krzesła, a przy tym poruszał niejednoznaczne kwestie etyczne i psychologiczne, to od razu nasuwa mi się "The Oath". Mam świadomość, że jako największe osiągnięcie "Battlestar Galactica" wymienia się raczej "Crossroads: Part 2". Ale to właśnie rozłam na statku, bunt załogi i śmiertelne zagrożenie dla moich ulubionych postaci przeżywałam najmocniej.