"Little America", czyli imigranckie życie niejedno ma imię – recenzja serialu Apple TV+
Mateusz Piesowicz
19 stycznia 2020, 17:02
"Little America" (Fot. Apple TV+)
Jeden serial, osiem historii i wielu bohaterów, a wszyscy na swój sposób wyjątkowi. Tak samo jak całe "Little America" – pierwszy naprawdę udany projekt Apple TV+.
Jeden serial, osiem historii i wielu bohaterów, a wszyscy na swój sposób wyjątkowi. Tak samo jak całe "Little America" – pierwszy naprawdę udany projekt Apple TV+.
Niektórzy uciekali w obawie o własne życie. Inni chcieli lepszej przyszłości dla siebie lub swoich bliskich. Jeszcze inni poszukiwali po prostu odmiany, wierząc, że gdzie jak gdzie, ale w USA odnajdą swoje miejsce na ziemi, a kraj budowany przez kolejne pokolenia imigrantów z całego świata przyjmie ich z otwartymi ramionami. Dziś wiadomo, że różnie z tym bywa, ale "Little America" wcale nie skupia się na mrocznych stronach amerykańskiego snu.
Little America to serialowa antologia Apple TV+
Wręcz przeciwnie – ośmioodcinkowa antologia ukazująca różne oblicza imigranckiego życia w Ameryce, stara się unikać typowych przedstawień, szukając inspiracji z dala od pierwszych stron gazet. Nie ucieka przy tym od rzeczywistości (każda historia jest oparta na prawdziwych wydarzeniach opisanych w "Epic Magazine"), nie chcąc jednak sprowadzać wszystkiego do wspólnego mianownika. W tak niejednorodnym towarzystwie byłoby to po wręcz marnotrawstwem.
A że twórcy "Little America" marnować potencjału swojego formatu nie zamierzali, efektem jest serial pod wieloma względami wyjątkowy. Wyróżniający się także na tle wcześniejszych produkcji Apple TV+, bo nie uświadczycie tu ani firmujących tytuł swoimi nazwiskami gwiazd, ani widocznego gołym okiem rozmachu. Może to i lepiej, przynajmniej nic nas nie rozprasza, pozwalając się w stu procentach skupić na poszczególnych historiach.
Te zresztą nie potrzebują żadnych dodatków, by przykuć uwagę, robiąc to choćby samą różnorodnością. Poza osobami producentów, wśród których znaleźli się m.in. Kumail Nanjiani i Emily V. Gordon ("The Big Sick"), Alan Yang ("Master of None") czy Lee Eisenberg ("The Office"), kolejne odcinki nie mają bowiem ze sobą wiele wspólnego, oferując rozmaite spojrzenia na amerykańskie losy imigrantów z różnych zakątków globu. Każde pół godziny to zatem nowa obsada, reżyser i scenarzysta, i jak zawsze w przypadku antologii, nie wszystkie historie stoją na tym samym poziomie. Żadna jednak wyraźnie nie odstaje, często zaskakując bijącymi z ekranu emocjami.
Little America emocjonuje i ma coś do powiedzenia
Dodajmy od razu, że wachlarz tych emocji jest naprawdę szeroki. Począwszy od spodziewanych, jak ból towarzyszący rozdzielaniu rodzin, rozczarowanie odległą od wyobrażeń rzeczywistością czy przejmująca samotność przebywania w obcym kraju, po te zupełnie innego rodzaju. Bo dając mnóstwo powodów do smutku, "Little America" nie zapomina o uśmiechu, potrafiąc szybko przejść z jednego stanu w drugi.
Czasem odnajdując szczyptę optymizmu w nietypowym miejscu, a kiedy indziej poruszając w zupełnie niespodziewany sposób, wszystkie imigranckie historie czerpią jednak z autentycznych źródeł, co czyni je jeszcze bardziej interesującymi. Zbudowane zawsze na prostych fundamentach, bo nierzadko w trzydziestu minutach trzeba było zawrzeć czyjeś całe życie, celują również w podstawowe emocje. Inspirując, ale nade wszystko przedstawiając swoich bohaterów jako ludzi z krwi i kości, "uczłowieczają" tym samym obco brzmiącą kategorię imigranta. Jak ważne to w dzisiejszych czasach, nie trzeba pewnie nikogo przekonywać.
Jeszcze ważniejsze jednak, by nie patrzeć na bohaterów serialu przez pryzmat czegoś odległego lub całkiem niespotykanego. "Little America" przybliża losy prawdziwych ludzi właśnie po to, by móc błyskawicznie stworzyć więź między nimi a widzami. Efekty, jakie przy tym osiąga, bywają równie niesamowite, co same opowieści – gwarantuję, że będziecie zdziwieni, w jak bardzo osobisty sposób mogą dotknąć was historie, z którymi na pozór nijak nie da się utożsamić.
Little America to niezwykłe historie z życia wzięte
A nie da się ukryć, że czasem wydaje się to wręcz niemożliwe. Bo gdzie nam do niejakiego Kabira (Eshan Inamdar), którego starań o ściągnięcie do USA rodziców nie pokrzyżuje nawet konieczność wykucia na pamięć całego słownika? Albo do Iwegbuno (Conphidance), najprawdziwszego amerykańskiego kowboja, nieważne że pochodzącego z Nigerii? Albo nawet pewnej Francuzki (Mélanie Laurent), której ucieczka przed rzeczywistością nie jest wcale tak banalna, jak na to wygląda?
Wszyscy bohaterowie, choć początkowo wydają się od nas bardzo odlegli, prostymi środkami skracają ten dystans, by w ciągu pół godziny stać się kimś znacznie bliższym i dobrze rozumianym. Bez względu na okoliczności i czas (ten jest zależny od historii, niektóre rozgrywają się współcześnie, inne na przestrzeni lat lub kilka dekad wcześniej), twórcy są w stanie nie tylko wiarygodnie zarysować swoje postaci, ale też przedstawić je w odpowiednim kontekście społecznym czy kulturowym. A zważywszy, że mówimy o opowieściach sięgających od USA po Chiny, Iran czy Ugandę, nie jest to bynajmniej łatwa sprawa.
Warty docenienia jest też fakt, że "Little America" nigdy na dłuższą metę nie traci lekkiego charakteru, potrafiąc umiejętnie połączyć komediowe tony z czymś znacznie poważniejszym. Niekiedy, jak w odcinku "francuskim", zmiana tonacji nie wybrzmiewa szczególnie mocno, co wynika z samej historii. Czasem jednak, jak w przypadku opowieści o syryjskim uchodźcy Rafiqu (Haaz Sleiman), robi ogromne wrażenie i to pomimo towarzyszącej jej fabularnej prostocie.
Tej nie unika zresztą cały serial, po części z powodu wprowadzającego duże ograniczenia formatu, ale w większej mierze z potrzeby takiego przedstawienia poszczególnych historii, by trafiały one prosto w sedno. Bo oczywistością jest, że nawet nie chcąc angażować się w polityczne dysputy, "Little America" nie może funkcjonować poza nimi – czy to patrząc tylko na to, co dzieje się na granicy USA z Meksykiem, czy na kryzys migracyjny w szerszym kontekście. A w takim razie twórczy komentarz musi być celny i niepozostawiający wątpliwości.
"Little America" oferuje go w bardzo różnych postaciach, czasem całkiem otwarcie ("Rząd ma cię gdzieś, chyba że uważają cię za groźnego"), kiedy indziej bardziej subtelnie, ale zawsze coś za sobą zostawiając. Raz będzie to typowa historia sukcesu, raz dodająca otuchy walka o swoje wbrew bardzo dosłownym przeszkodom stojącym na drodze, a raz pozostawione w głowie wspomnienie najsmutniejszego karaoke, jakie kiedykolwiek widzieliście. Bo amerykański sen może okazać się zarówno spełnieniem marzeń, jak i tylko nieco inną wersją znajomych problemów. Ważne, że ciągle istnieje na niego szansa i są ludzie, którzy nie bali się po nią sięgnąć.