"Avenue 5", czyli Hugh Laurie i kosmiczny bałagan — recenzja serialu HBO
Marta Wawrzyn
20 stycznia 2020, 19:03
"Avenue 5" (Fot. HBO)
Kosmos w wydaniu HBO, Hugh Laurie w roli głównej i twórca "Veepa" za sterami. Czy coś tutaj mogło pójść nie tak? W przypadku "Avenue 5" to niestety nie jest pytanie retoryczne.
Kosmos w wydaniu HBO, Hugh Laurie w roli głównej i twórca "Veepa" za sterami. Czy coś tutaj mogło pójść nie tak? W przypadku "Avenue 5" to niestety nie jest pytanie retoryczne.
HBO to dom świetnych seriali dramatycznych i zróżnicowanych, często eksperymentalnych komedii, wśród których nie brak perełek, ale i porażki się zdarzają. W przypadku "Avenue 5", które oceniamy po czterech udostępnionych przez stację odcinkach, sprawa nie jest oczywista, bo nie brak argumentów i za, i przeciw. Z pewnością jednak nie ma mowy o produkcji wybitnej, a i określenie "obiecująca" wydaje się być w tym momencie nieco na wyrost. Ale od początku.
Avenue 5 — nowy serial HBO z Hugh Lauriem
Rzecz się dzieje w przyszłości, w czasach kiedy loty kosmiczne stały się powszechną rozrywką. Udający się w kierunku Saturna statek Avenue 5, dowodzony przez bohaterskiego kapitana Ryana Clarka (Hugh Laurie), na osiem tygodni ma stać się luksusowym domem — coś jak Titanic — dla kilku tysięcy pasażerów, którzy chcą zasmakować przygody, ale w bardzo wygodnym wydaniu. Błyszczące wnętrza, ładne kosmiczne widoki, załoga jak z obrazka, wymyślne dania w restauracji, największe zajęcia jogi w kosmosie — ot, turystyczny standard za 40 lat. Podobno.
Sprawy odrobinę się komplikują, kiedy przez drobny wypadek statek zbacza z kursu i okazuje się, że wszyscy wrócą do domu nie za parę tygodni, a za trzy lata. Wtedy całe towarzystwo — zarówno pasażerów, jak i nieszczęśników znajdujących się za sterami — ogarnia pełnowymiarowa panika, której rozmiary stają się coraz większe i większe z odcinka na odcinek. Zwłaszcza kiedy na jaw wychodzą kolejne tyleż mocne, co absurdalne dowody niekompetencji załogi.
Ludzie, którzy kompletnie nie wiedzą, co robią, w sytuacji gigantycznego kryzysu? Brzmi to jak nie najgorszy punkt wyjścia. A ponieważ "Avenue 5" tworzy Armando Iannucci, wydawało się, że są duże szanse na "Veepa" w kosmosie z kapitanem Hugh Lauriem jako naszą nową Seliną Meyer. I rzeczywiście do pewnego stopnia tak jest: nowy serial brytyjskiego twórcy to nie tylko wiele podobnych sytuacji, tyle że w wersji korporacyjnej zamiast politycznej, ale też równie duża dawka cynizmu.
Avenue 5, czyli świetna obsada i niewiele więcej
To też świetna ekipa aktorów komediowych: obok fenomenalnego jak zawsze Lauriego, żonglującego na zmianę angielskim i amerykańskim akcentem, mamy tu cudownego Zacha Woodsa ("Dolina Krzemowa") w roli wyjątkowo nie nadającego się do swojej pracy szefa relacji z klientami czy też Josha Gada ("New Girl", "The Comedians" i wiele innych) jako miliardera-idiotę, właściciela całego przybytku. W obsadzie są też m.in. Lenora Crichlow ("Black Mirror: White Bear") jako druga inżynierka (nie pytajcie, co się stało z pierwszym), Suzy Nakamura w roli utrzymującej wszystko w ryzach Iris czy Jessica St. Clair ("Playing House") i Kyle Bornheimer ("Playing House") jako wyjątkowo okropne małżeństwo turystów.
Po czterech odcinkach trudno dopatrzyć się w kimkolwiek pełnoprawnej postaci, ale mniej więcej powinniście już się zorientować, kto ma szansę na jakikolwiek rozwój, a kto do końca świata będzie widzów tylko irytował. Przy czym szala niebezpiecznie przechyla się na korzyść tych drugich. Większość bohaterów jest tak przerysowana i wkurzająca, że trudno dopatrzeć się w nich ludzi z krwi i kości, a sytuacje, kiedy to przerysowanie rzeczywiście bawi, można policzyć na palcach powiedzmy, że obu rąk. Przy czym prawie zawsze są to sceny z Woodsem albo Lauriem.
Czy warto obejrzeć serial Avenue 5 na HBO?
Zarówno przyciężkawy humor sytuacyjny, jak i średnio napisane dialogi sprawiają, że w "Avenue 5" zawodzi także aspekt czysto komediowy. Zwłaszcza po 4. odcinku, w spektakularny sposób obrazującym pojęcie shitstorm, mam ochotę trzymać się od serialu z daleka. A zaznaczam, że oglądałam go z niedokończonymi efektami specjalnymi i nie jestem pewna, o ile bardziej obrzydliwe będzie to, co zobaczą zwykli widzowie. Skojarzenie ze sceną lotu w samolocie pełne wymiotów w "The Brink" było błyskawiczne — i nie, drogie HBO, to nie komplement.
Choć w serialu odnajdziecie wiele elementów znanych z "Veepa", o podobnym wyrafinowaniu, jeśli chodzi nie tylko o zwykły humor słowny, ale też wdzięk, z jakim używano przekleństw, nie ma mowy. "Avenue 5" ma dużo bardziej topornie napisany, pozbawiony choćby odrobiny subtelności i niestety też nie aż tak zabawny scenariusz. Nawet jeśli Laurie, Woods i spółka momentami wyciskają nie 100, a 500 procent normy, często to nie wystarcza.
Czy mimo wszystko warto serial HBO zobaczyć? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony miks space opery z totalną farsą to zawsze coś nowego, przynajmniej na poziomie gatunkowym, a Iannucci jako showrunner i wyśmienita ekipa przed kamerą każą być dobrej myśli. Podobnie jak to, że w kolejnych odcinkach fabuła zdaje się zaczynać zmierzać w jakimś kierunku. Z drugiej, jeśli całe 30 minut poświęca się na takie wydarzenia jak dosłowny shitstorm, mam ochotę podziękować tym państwu i dziwię się, że dawny doktor House tego nie zrobił.