Nasz top 10: Najlepsze seriale grudnia 2019 roku
Redakcja
12 stycznia 2020, 16:03
"Mr. Robot" (Fot. USA Network)
Skoro za nami już podsumowania roku, to podsumujmy jeszcze grudzień. Na naszej liście najlepszych seriali jest m.in. "Watchmen", "Mr. Robot", "The Expanse" i polska "Wataha".
Skoro za nami już podsumowania roku, to podsumujmy jeszcze grudzień. Na naszej liście najlepszych seriali jest m.in. "Watchmen", "Mr. Robot", "The Expanse" i polska "Wataha".
10. The Mandalorian (spadek z 5. miejsca)
Serial Disney+ mógłby wylądować w zestawieniu wyżej, gdyby nie jego wyjątkowo nierówna forma. "The Mandalorian" nawet pomimo krótkiego sezonu nie zdołał bowiem uniknąć typowych zapychaczy (w grudniu były to odcinki numer pięć i sześć), które choć efektowne, ani nie wzbudzały większych emocji, ani nie zostawały w głowie zbyt długo po seansie. Ot, skonstruowane według prostych schematów fabuły, w sam raz do obejrzenia do obiadu.
Sytuacja uległa jednak znacznej poprawie w dwóch kolejnych, a zarazem finałowych odsłonach 1. serii, które udowodniły, że "The Mandalorian" to wyższa półka serialowej rozrywki. Zarówno pierwszy z nich, stanowiący swoiste preludium do wielkiego finału, jak i on sam (wyreżyserowany prze świetnie odnajdującego się w tym klimacie Taikę Waititiego), postawiły bowiem na pierwszym planie emocje – zaskakująco dużych rozmiarów, zważywszy na to, jak prostymi środkami były budowane.
Może jednak właśnie w tej prostocie tkwi największa siła serialu? Nie siląc się na wymyślne fabularne układanki, twórcy zbudowali wszak historię nie tylko łatwo przyswajalną, ale też bardzo celnie trafiającą w czułe punkty widza. I nie mówię tylko o Baby Yodzie, choć wiadomo, że temu należą się osobne oklaski. Ale na nim życie w serialu się nie kończy, bo i jego przyszywany ojciec, i pozostali towarzysze okazali się ostatecznie kimś więcej, niż tylko pustymi figurami na pełnej akcji szachownicy. Wypada sobie życzyć jak najwięcej właśnie takich "Gwiezdnych wojen". [Mateusz Piesowicz]
9. Wataha (powrót na listę)
Na grudzień przypadła większa część 3. sezonu "Watahy", choć jeszcze bez emocjonujących finałowych odcinków. Ich brak nie przeszkadza jednak serialowi HBO załapać się na naszą listę, a umieszczamy go tu z tym większą przyjemnością, że zawsze przyjemnie chwali się polskie produkcje, które naprawdę na to zasługują.
"Wataha" natomiast w nowym sezonie po raz kolejny potwierdziła, że do tego grona należy, zaczynając go z przytupem – od szokującej śmierci jednego z bohaterów – by potem jeszcze bardziej podkręcić tempo. Trzeba przy tym oddać twórcom, że tym razem praktycznie wszystkie ich decyzje się opłaciły, czyniąc nową odsłonę serialu nie tylko wciągającą, ale też spójną, czytelną i zmierzającą w konkretnym kierunku.
Udał się zatem choćby powrót do sprawy z przeszłości i powiązanie aktualnych wydarzeń z wysadzeniem w powietrze pierwszej Watahy. Dużo świeżości wniosło wprowadzenie złowrogiej Tatiany Barkovej (Evgeniya Akhremenko) – pierwszego tak wyrazistego czarnego charakteru w historii serialu. Zaskakująca rola Wiśniaka (znakomity Piotr Żurawski) to w ogóle najjaśniejszy punkt całego sezonu. A przecież Rebrow, Dobosz i reszta też nie stali w miejscu, będąc jeszcze bardziej złożonymi postaciami niż do tej pory.
Wszystko to w połączeniu z jak zawsze nienaganną realizacją i niepowtarzalnym bieszczadzkim klimatem złożyło się na sezon, który połyka się w szybkim tempie, po każdym odcinku chcąc jeszcze więcej. Tak to powinno wyglądać. [Mateusz Piesowicz]
8. Work in Progress (nowość na liście)
W grudniu zobaczyliśmy połowę z ośmiu odcinków nowego serialu Showtime (w Polsce na HBO GO) i okazał się on jedną z milszych zimowych niespodzianek. Niby po prostu kolejny niszowy komediodramat z pogubioną postacią w centrum wydarzeń, ale "Work in Progress" wyróżnia się i to nie tylko tym, że jest queerowe jak mało który serial nawet współcześnie.
Opowieść o Abby (świetna Abby McEnany), lesbijce z poważnymi zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi i planem popełnienia samobójstwa, chociaż w dużej mierze skupia się na świeżym związku bohaterki ze znacznie młodszym transmężczyzną, Chrisem, wciąga przede wszystkim czarnym humorem, który przekracza wszelkie klasyfikacje płciowe, seksualne i wiekowe. Już otwierająca pilotowy odcinek scena w gabinecie psychoterapeutki jest tak śmieszno-ponura, że urzeka natychmiast, jeśli tylko lubi się tego typu dowcip i klimat.
Kibicując, by Abby postanowiła się jednak nie zabijać w wyznaczonym dniu, przede wszystkim poświęcamy uwagę jej codziennym sprawom, relacjom z bliskimi, niby zwykłemu życiu, które dla kogoś z takimi neurozami i ryzykiem dyskryminacji jest naprawdę wyzwaniem – a i tak przynosi sporo większych i mniejszych dobrych chwil. Może trochę tu jeszcze brakuje pogłębionego napisania drugiego planu (zwłaszcza Chrisa), ale błyskotliwy scenariusz, często wręcz cudownie absurdalny (Julia Sweeney!), zdecydowanie wyrównuje drobne braki. [Kamila Czaja]
7. Mroczne materie (awans z 8. miejsca)
Miesiąc temu przewidywałem, że pozycja telewizyjnej adaptacji powieści Philipa Pullmana może się z biegiem sezonu w naszym rankingu wzmocnić. I choć trudno grudniowy awans o jedno miejsce nazwać skokiem, dobrze oddaje on wrażenia, jakie pozostawiła po sobie premierowa odsłona "Mrocznych materii" – serialu, który może nie zachwycił z miejsca, ale krok po kroku rósł w naszych oczach.
Druga połowa sezonu jest tego potwierdzeniem, bo mając już za sobą pierwszy kontakt z tym światem i poznawanie rządzących nim reguł, mogliśmy w pełni poświęcić się szybko nakręcającej się fabule. A ta ani myślała zwalniać, rzucając nas wraz z Lyrą po różnych częściach lodowatej Północy. Od Bolvangaru, gdzie odkryliśmy mrożące krew w żyłach efekty działań porywaczy dzieci, po Svalbard, gdzie wdaliśmy się w wewnętrzne porachunki pancernych niedźwiedzi. Było więc i efektownie, i zajmująco, a najlepsze miało przecież dopiero nadejść w finale.
Ten okazał się zwieńczeniem sezonu pozostawiającym po sobie bardzo gorzki posmak, ale bynajmniej nie z powodu jego jakości. Przeciwnie, tę można tylko chwalić, doceniając ogromne finałowe emocje i szokujące rozwiązania, a jednocześnie sposób, w jaki udało się twórcom przenieść na ekran kontrowersyjne oblicze książek. Unikając taniej sensacji, ale bez wycinania co bardziej niewygodnych kwestii, "Mroczne materie" skutecznie połączyły trzymające w napięciu fantasy ze znacznie trudniejszą tematyką dotyczącą m.in. wiary i religii, ale też kierujących ku zgubie motywacji, miłości i radzenia sobie ze stratą.
Nie udzielił przy tym serial jednoznacznych odpowiedzi na wiele pytań., ale nie dlatego, że ich nie ma. Chodzi raczej o nakłonienie widzów do samodzielnych poszukiwań. Dokładnie tak samo, jak musi uczynić Lyra, otrzymująca tutaj jeden potężny cios za drugim, ale nieustająca w wędrówce. Nie wiemy, dokąd ta ją zaprowadzi, ale na pewno chcemy jej w dalszym ciągu towarzyszyć. [Mateusz Piesowicz]
6. The Expanse (powrót na listę)
Ten serial został uratowany przez fanów. Kampania #SaveTheExpanse sprawiła, że po skasowaniu "The Expanse" przez stację SyFy pałeczkę przejął Amazon. Serialowi to wyszło tylko na dobre. Ten sezon jest jednocześnie kontynuacją, jak i rozbudową w konkretnym, bardzo dobrym kierunku. Od wielu lat nie było chyba fanowskiej kampanii, która by zakończyła się tak wielkim sukcesem. I to świetna wiadomość.
W tym sezonie świat, który znamy z poprzednich serii "The Expanse", znacznie się poszerza. Jim Holden otworzył wrota do tysiąca trzystu nowych światów — ale to nie znaczy, że ludzkość się zmieniła. W sferze nieokrytej wcześniej dla nikogo pozostały uprzedzenia i podziały. Widać to oczywiście na nowej plancie Ilus/Nowa Ziemia. Starcie miedzy przedstawicielami Pasa a ich konkurentami było wyraźne tak samo w przestrzeni Układu Słonecznego, jak i poza nimi. Nie było też jasnego podziału na tych dobrych i tych złych — każdy ma swoje racje.
I chociaż nie każdy z kilku głównych wątków jest równie ciekawy, to razem tworzą serialową space operę, która jest naprawdę wyjątkowa. Już się nie możemy doczekać się kontynuacji. [Michał Kolanko]
5. Pani Fletcher (spadek z 4. miejsca)
Grudzień to dwa ostatnie odcinki tej niepozornej miniserii, która z każdym odcinkiem bardziej nas wciągała. Pierwszy z nich, "Solar Glow", stanowił raczej przygotowanie do finału. Kryzys w małżeństwie przyjaciółki głównej bohaterki, spektakularnie okropne zachowanie Brendana wobec dziewczyny, która naprawdę mu się podobała, urocze domknięcie wątku z synem pacjenta, nowa znajomość Juliana i jego bardzo bolesna rozmowa z Eve w samochodzie… Sporo się działo, były mocne sceny, jednak dopiero ostatni odcinek pokazał, jak precyzyjnie, a przy tym z lekkością poustawiali twórcy "Pani Fletcher" wszystkie elementy.
"Welcome Back" idealnie rozgrywa różne wątki, łącząc w spójną całość to, co widzieliśmy we wcześniejszych tygodniach. Droga Eve do wyzwolenia zarówno od ograniczającej seksualnej rutyny czy konwenansów, jak i od roli "pani Fletcher", którą przecież już przestała być, znalazła kulminację w zmianie nazwiska i w odważnej, a przy tym subtelnie pokazanej scenie miłosnej. A pomniejsze porażki Brendana doprowadziły go do powrotu do domu, gdzie zacząć musi od zera, podczas gdy jego matka jest już w zupełnie innym miejscu niż wtedy, kiedy wyjeżdżał.
Zaczęliśmy oglądać "Panią Fletcher" dla Kathryn Hahn i trochę po to, żeby się przekonać, jak tym razem książka Toma Perrotty (autora powieści "Pozostawieni") sprawdzi się jako materiał do przeniesienia na mały ekran. Zgodnie z przewidywaniami zachwyciliśmy się aktorką, zostaliśmy jednak też dla obsady drugoplanowej (Owen Teague jest cudowny!) i dla delikatności, z jaką serial opowiadał o niekonwencjonalnych sposobach rozładowania seksualnego napięcia, traktując przy tym erotykę jako pretekst do mówienia o bardziej uniwersalnym poszukiwaniu własnej tożsamości, kiedy jakiś etap życia przemija. Mając świadomość, że skończyło się doskonale, i tak chcemy więcej. [Kamila Czaja]
4. Dolina Krzemowa (awans z 6. miejsca)
W grudniu najpierw zobaczyliśmy komedię pomyłek, jakim był zorganizowany przez Russa festiwal. Przerażający hologram, sabotaże, logistyczne braki i przede wszystkim awaryjność aplikacji składały się na obraz nędzy i rozpaczy, co w odcinku tuż przed finałem całego serialu mogło wróżyć, że wszystko po prostu spektakularnie upadnie. Jak już nieraz w "Dolinie Krzemowej" upadało, tylko tym razem bez szans na ratunek, skoro więcej sezonów nie będzie. Jednak cudowne uratowanie sytuacji znów całkiem namieszało i równie prawdopodobny wydawał się ostateczny triumf programu ekipy Pied Piper.
Alec Berg miał jednak na finał inny, znacznie ciekawszy pomysł. Ani spektakularna porażka, ani gigantyczny sukces, tylko… gigantyczny sukces, który okazał się spektakularną porażką. Tym razem nie przez nieszczęśliwy splot okoliczności czy błędy popełnione przez bohaterów, a dlatego, że ich produkt okazał się po prostu aż zbyt genialny i mógłby zagrażać przyszłości świata.
Richard i spółka musieli więc sami się pogrążyć, na dodatek tak, by nikt nie zorientował się, że to ich świadoma decyzja. Dylemat moralny, czy poświęcić tyle lat starań okupionych niejednym trudnym momentem, złożyć ofiarę w imię wyższego dobra, nie był wcale taki oczywisty. Ale całe sezony wykładów Richarda o koniecznej w branży etyce nie okazały się hipokryzją.
W tym słodko-gorzkim zakończeniu nie zabrakło oczywiście humoru, trzymającej w napięciu akcji oraz świetnego wykorzystania konwencji dokumentu kręconego po latach. Poznaliśmy dzięki temu, mniej lub bardziej udane, poczynania bohaterów w przyszłości. Era "Doliny Krzemowej" dobiegła końca, a finał okazał się równocześnie zaskakujący i idealnie wpisujący się w ideę tego serialu, który może nie zawsze trzymał równy poziom, ale jako całość zasłużył na to, by o nim szybko nie zapomnieć. [Kamila Czaja]
3. Foodie Love (nowość na liście)
Na początku zachwycająca bzdurka z kraju, z którego nie ma aż tak dużo seriali (czyli Hiszpanii), a z czasem coraz bardziej skomplikowana i podszyta czymś niepokojącym historia o więcej niż jednej miłości. Główni bohaterowie (Laia Costa znana z filmu "Victoria" oraz argentyński aktor i reżyser Guillermo Pfening) spotykają się dzięki aplikacji Foodie Love i zaczynają z początku powierzchowną, ale pełną wzajemnego przyciągania znajomość. A potem sprawy się rozwijają.
Jest tu dużo zmysłowości, niedopowiedzeń, słońca, dobrego jedzenia i tysiąca innych rzeczy, których zwykli śmiertelnicy nie mają na co dzień. Jest też coś więcej, bo z czasem się okazuje, że to nie jest historia tak lekka, łatwa i przyjemna, jak się wydaje na początku. Bardzo europejski w duchu serial Izabel Coixet ("Życie ukryte w słowach") okazuje się czymś więcej i więcej, w miarę jak rozwija się relacja dwójki głównych bohaterów, którą coraz trudniej sprowadzić do tytułowego "Foodie Love".
Co nie znaczy, że to serial ciężki. To po prostu serial niegłupi, daleki od konwencjonalnego i wyciskający bardzo dużo ze schematów czy to z komedii romantycznych, czy melodramatów, czy opartych na rozmowach filmów w stylu Richarda Linklatera. Dowcipne dialogi, świetna muzyka, knajpki, w których można się zakochać od samego patrzenia, a do tego błyskotliwie napisana, tocząca się swoim torem historia jak z europejskiego filmu. "Foodie Love" świetnie się pochłania całe naraz — i aż chciałoby się 2. sezon już, teraz, natychmiast. [Marta Wawrzyn]
2. Mr. Robot (awans z 7. miejsca)
Finałowy sezon serialu Sama Esmaila to właściwie cały "Mr. Robot" w pigułce. Zdarzały się w nim momenty czystego geniuszu, ale były też takie, które wzbudzały nasze wątpliwości. Nigdy jednak nie spadła ta historia poniżej pewnego poziomu, przez co na ostatnie odcinki czekaliśmy z dużą niecierpliwością. I jak już wiecie po pozycji serialu na grudniowej liście – nie rozczarowaliśmy się.
Ba, jesteśmy wręcz zaskoczeni tym, jak bardzo spodobały nam się zaproponowane przez Esmaila rozwiązania. Poczynając od tych teoretycznie mających większe znaczenie, jak zakończenie kwestii grupy Deus, Whiterose i jej tajemniczej maszyny, po te dotyczące pojedynczych bohaterów. A właściwie to przede wszystkim te drugie, bo na koniec "Mr. Robot" jeszcze raz dobitnie podkreślił, że nie o wielkie intrygi i światową rewolucję mu chodzi, a o stojących za nią ludzi.
Na nich skupiały się więc zamykające serial odcinki, nie tylko dając każdemu satysfakcjonujące zakończenie (nawet jeśli nie wszyscy skończyli na pokładzie samolotu do Budapesztu), ale też mnóstwo wyjaśnień. Poprzedzonych rzecz jasna jeszcze jednym popisem Esmailowej fantazji, czego efektem była niezwykła wizyta w alternatywnej rzeczywistości, ale ostatecznie znacznie prostszych, niż mogłoby się wydawać. Przynajmniej jeśli chodzi o efekt końcowy, bo sam proces dochodzenia Elliota do zgody z samym sobą bynajmniej do takich nie należał.
Był za to po pierwsze bardzo satysfakcjonujący, udzielając odpowiedzi, które od dawna nam się należały, a po drugie niesamowicie poruszający, przypominając, jak bardzo przez te lata zbliżyliśmy się do głównego bohatera. Do człowieka, którego paradoksalnie nie poznaliśmy zbyt dobrze, ale to temat na dłuższe wytłumaczenia.
Tutaj wystarczy fakt, że oglądając, jak wszystkie elementy w końcu dopasowują się do siebie, trudno było się nie zachwycić. Po części piękną w swojej prostocie historią, po części genialnym aktorstwem Ramiego Maleka i Carly Chaikin, a po części bijącymi z tych scen nadzieją i optymizmem – kto by przypuszczał na początku tej opowieści, że właśnie one będą nam towarzyszyć w jej ostatnich chwilach? [Mateusz Piesowicz]
1. Watchmen (utrzymana pozycja lidera)
To już ostatni raz, kiedy chwalimy "Watchmen", a przynajmniej w wydaniu Damona Lindelofa. Tym razem za trzy ostatnie odcinki — "An Almost Religious Awe", w którym dowiadujemy się, gdzie naprawdę ukrył się Doktor Manhattan; fenomenalne "A God Walks into Abar" z retrospekcjami z Wietnamu i kolejną nietypową historią miłosną bardzo w stylu twórcy "Lost" i "Pozostawionych"; a także "See How They Fly", czyli finał, w którym wszystkie historie się połączyły ze sobą i zakończyły w okolicach basenu Angeli.
To właśnie końcówka sezonu pokazała, jak przemyślanym dziełem było "Watchmen". Scenarzyści pomyśleli o wszystkim, pisząc wypakowaną twistami skomplikowaną fabułę, a do tego jeszcze nie zapomnieli o emocjach i komiksowym klimacie. Przedostatnia godzina serialu to — obok "This Extraordinary Being" — zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, jakie widzieliśmy nie tylko w grudniu, ale i w całym zeszłym roku. Wspaniale napisany, poplątany, skaczący swobodnie po osi czasu odcinek pozwala widzom dosłownie poczuć, jak odczuwa czas Doktor Manhattan. A do tego jeszcze zawiera jeden z najpiękniejszych romansów, jakie ostatnio widzieliśmy na małym ekranie.
Niby szkoda, że na jednym sezonie pewnie się skończy, ale z drugiej strony może właśnie takich historii nam trzeba. Aktualnych, bezkompromisowych, chwytających za serce i osadzonych w szerszym kontekście popkulturowym, a do tego zamkniętych w ramach serii limitowanej. HBO zrobiło to dobrze. [Marta Wawrzyn]