"Wataha" dostała wreszcie zakończenie, na jakie zasłużyła – recenzja finału 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
10 stycznia 2020, 21:10
"Wataha" (Fot. HBO)
Koniec pytań bez odpowiedzi i historii urwanych w połowie. "Wataha" zakończyła się nareszcie tak, jak powinna i trzeba przyznać, że było to zakończenie z przytupem. Spoilery!
Koniec pytań bez odpowiedzi i historii urwanych w połowie. "Wataha" zakończyła się nareszcie tak, jak powinna i trzeba przyznać, że było to zakończenie z przytupem. Spoilery!
Świetny początek, dobrze rozwijająca się fabuła w kolejnych odcinkach, a na koniec emocjonujący finał, który jednak pozostawiał po sobie mniejsze czy większe poczucie niedosytu. Do takiego schematu przyzwyczaiła "Wataha" w poprzednich sezonach, ale że do trzech razy sztuka, to liczyłem, że kolejnej powtórki już nie będzie. I się nie rozczarowałem, zresztą tak jak chyba wszyscy fani wypraw na polsko-ukraińskie pogranicze z HBO.
Wataha – świetny finał bardzo udanego 3. sezonu
Zwłaszcza że finałowy odcinek nie był tylko w stu procentach satysfakcjonującym zakończeniem równie udanego sezonu, ale też naprawdę dobrze przemyślaną konkluzją większej, trwającej od początków serialu historii. Historii, która przechodziła różne etapy, nie unikając zakrętów, przy których można było zwątpić, czy scenarzyści rzeczywiście nad wszystkim panują. I choć kiedyś były one całkiem zasadne, dziś można wreszcie cisnąć wszelkie wątpliwości w kąt – tak, twórcy "Watahy" od dawna wiedzieli, co robią.
A nawet jeśli nie mieli od samego początku scenariusza rozpisanego w najdrobniejszych detalach, musieli posiadać chociaż jego ogólny zarys. Bo bez niego trudno sobie w ogóle wyobrazić, by ktokolwiek zdołał w przekonujący sposób zamknąć tę rozpoczętą już ponad pięć lat temu opowieść. Nie, tego nie dało się napisać na kolanie w przerwie między jednym sezonem a drugim – a przynajmniej nie tak, żeby całość uniknęła poważnych zgrzytów.
Tymczasem "Wataha" nie dość, że ich uniknęła, to jeszcze sięgnięcie do z dzisiejszej telewizyjnej perspektywy bardzo odległej przeszłości wyszło jej zwyczajnie na dobre. Owszem, musieliśmy lekko wytężyć pamięć, by przypomnieć sobie wysadzenie górskiej strażnicy, od której się to wszystko zaczęło, ale nawet jeśli szczegóły wyparowały wam z głowy, twórcy zadbali, by nie zamazały one ogólnego obrazu. Zaskakująco prostego i przejrzystego, gdy spojrzy się na niego z dystansu.
Wataha wraca do korzeni i kończy długą opowieść
Jasne, mógłbym się teraz czepiać, że jest to wszystko wręcz zbyt proste i ogólne, a przez to bardzo wygodnie przez scenarzystów podane, ale bądźmy sprawiedliwi. "Wataha" nigdy nie miała przesadnych ambicji, celując w dobrze napisaną, w miarę wiarygodną, a przede wszystkim wciągającą fabułę. Oczywiście osadzoną w konkretnych i specyficznych realiach społeczno-politycznych, co twórcy potrafili umiejętnie wykorzystać, nigdy jednak nie pozwalając, by wyszły one na pierwszy plan. Tam miała królować serialowa rozrywka na co najmniej europejskim poziomie i dziś można powiedzieć, że zadanie zostało wykonane.
Co więcej, efekt końcowy można wręcz uznać za lepszy od oczekiwanego, bo przyznaję, że aż takich emocji się po tej produkcji nie spodziewałem. I nie mam na myśli tylko finału (te już poprzednio potrafiły skutecznie podnosić ciśnienie), ale cały sezon, który wyszedł od mocnego uderzenia, by potem wcale nie zgubić rytmu. Ba, śmierć Markowskiego (Andrzej Zieliński) była zaledwie początkiem gęstej intrygi, która później potrafiła jeszcze nie raz zaskoczyć.
Nie inaczej było w ostatnim odcinku, na początku którego sytuacja naszych bohaterów nie była godna pozazdroszczenia. Prokurator Dobosz (Aleksandra Popławska) najpierw odkryła zdrajcę w osobie Świtalskiego (Jarosław Boberek – w końcu właściwie wykorzystany!), by potem ledwie ujść z życiem z wypadku. Aga (Dagmara Bąk) została porwana, Wiśniaka (Piotr Żurawski) wykryto i torturowano, a Rebrow (Leszek Lichota) zdążył jeszcze usłyszeć, że podczas profesjonalnej służby nie ma zabawy w kowboja, po czym znów stracił odznakę. Istny obraz nędzy i rozpaczy.
Finał Watahy miał wszystko, co mieć powinien
Czy mógł być lepszy punkt wyjścia? Chyba nie, co tylko potwierdziły kolejne wydarzenia, będące pierwszorzędną mieszanką akcji, napięcia, dobrych dialogów, zderzających się ze sobą motywacji, jednego solidnego dramatu i kilku innych niekoniecznie szczęśliwych zakończeń. Doprawionych rzecz jasna solidną porcją strzelania i biegania po lasach, chaszczach i bagnach przetykanego podziwianiem bieszczadzkich widoków. Czego tu nie lubić?
No dobrze, może cudowne odnalezienia dziennika Gauzy, który szczęśliwym trafem zawiera wszystkie dowody, jakich dusza zapragnie i jeszcze więcej, było trochę naciągane. Ale czy połączyło aktualną historię z tą sprzed lat, nadając jednocześnie sens powrotowi do postaci Ewy Wityńskiej? Owszem. A czy rozwiązało wszystkie problemy Rebrowa i Dobosz jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki? Bynajmniej, w końcu potrzebny był jeszcze wiarygodny świadek, dzięki czemu w pościgu za Barkovą (Evgeniya Akhremenko) mogliśmy liczyć na napięcie do samego końca. Proste, ale skuteczne.
Pod podobną kategorię można zresztą podpiąć więcej finałowych rozwiązań, bo i tragiczne zakończenie wątku Wiśniaka (ten bohater i rola Piotra Żurawskiego to bez dwóch zdań największe pozytywne zaskoczenie sezonu), i pożegnanie Rebrowa z Alsu (Anna Donchenko), i jego gorzkie rozstanie z Dobosz, nie były przecież szczególnie oryginalne. W każdym przypadku okazywały się jednak bardzo efektywne, idealnie wpisując się w serialowy klimat. Wyobrażacie sobie tutaj serię słodkich happy endów? Skądże, pasowałyby jak kwiatek do kożucha. Ale grupa byłych i obecnych strażników, którzy swoje przeszli, wznosząca wspólny toast (albo dwa) za zupełnie nową Watahę? Trudno było się na ten widok nie uśmiechnąć.
Wataha – czy potrzebujemy kolejnego sezonu?
Dostaliśmy zatem zakończenie, które ładnie spięło cały serial (zaczęło się od eksplozji strażnicy, skończyło na budowie domu), nie uniknęło gorzkich nut i w satysfakcjonujący sposób zamknęło wątki praktycznie wszystkich bohaterów. Pytanie czy potrzebujemy kontynuacji, nasuwa się zatem samo, przecząca odpowiedź zresztą również. Ale nie jest przecież powiedziane, że pożegnaliśmy "Watahę" na dobre. Jedna historia się skończyła, można opowiadać następne.
Jeśli natomiast miałyby one utrzymywać poziom trzech dotychczasowych sezonów, to wątpię, by ktoś miał coś przeciwko. Bo choć można serialowi HBO wytykać wady i znaczną przesadą byłoby wychwalanie go pod niebiosa, nie da się ukryć, że to rodzima produkcja, jakich chciałoby się oglądać znacznie więcej. Napisana, zagrana i zrealizowana na poziomie przewyższającym większość krajowej konkurencji, nawet jeśli to wciąż "tylko" dobra i aktualna sensacja. Gdybyśmy dostawali tylko takie!