Najlepsze serialowe występy aktorskie w 2019 roku
Redakcja
7 stycznia 2020, 20:45
Fot. FX/Netflix/HBO
Zamykamy serialowy rok 2019! A na zakończenie proponujemy nasz top 10 najlepszych występów aktorskich, od "Fleabag" i "Russian Doll", aż po "Euforię", "Fosse/Verdon" i "Niewiarygodne".
Zamykamy serialowy rok 2019! A na zakończenie proponujemy nasz top 10 najlepszych występów aktorskich, od "Fleabag" i "Russian Doll", aż po "Euforię", "Fosse/Verdon" i "Niewiarygodne".
Phoebe Waller-Bridge i Andrew Scott — Fleabag
Phoebe Waller-Bridge nie tylko napisała jeden z naszych ulubionych seriali, ale też stworzyła tam dla siebie wymagającą, złożoną rolę kobiety, która postanawia zmienić swoje życie, a równocześnie nie jest gotowa na rezygnację z niektórych przyjemności. W 2. serii Fleabag czyni postępy, lepiej układając sobie kontakty z ojcem i z siostrą, nie rezygnując jednak przy tym z ironicznego komentowania rzeczywistości. A Waller-Bridge doskonale balansuje między żartem a poważnymi emocjami.
Główna bohaterka miałaby szansę wytrwać nieco dłużej w celibacie, gdyby na jej drodze nie stanął "seksowny ksiądz". Andrew Scott od razu stał się tak cudownym dodatkiem do 2. sezonu, że trudno wyobrazić sobie serial bez niego. Idealnie wpisał się w wyjątkowy styl "Fleabag", w oscylowanie między kryzysem wiary i miłosną pokusą a ostrymi dowcipami. Który inny aktor ma tyle uroku, że ani przez chwilę nie myśli się o grzechach? A raczej myśli się o nich – zagrzewając księdza do ich popełnienia.
Wyróżniamy Wallberg-Bridge i Scotta jako duet, bo nie tylko indywidualnie zagrali interesujące postacie, ale też razem "rozpalali" ekran. Zresztą relacja Fleabag z księdzem wykraczała poza czystą namiętność i była przez to tym ciekawsza. Ich zakończone niepowodzeniem próby nierzucenia się na siebie dodawały 2. serii smaku, ale przecież mieli więź opartą też na ważnych rozmowach, na zrozumieniu, którego oboje potrzebowali. Skończyło się tak, jak pewnie musiało się skończyć. Ale co zobaczyliśmy, to nasze. [Kamila Czaja]
Zendaya — Euforia
Na dobrą sprawę nie znałam Zendayi przed "Euforią", to znaczy kojarzyłam ją jako "gwiazdkę Disneya", co, jak wiadomo, najlepszym skojarzeniem nie jest. Oglądając serial HBO, nie przeżyłam więc takiego szoku, jak ci, którzy widzieli jej dawne występy, ale to nie znaczy, że nie kupiła mnie od razu. Przeciwnie, uważam, że to właśnie dzięki niej "Euforia" rzeczywiście zasługuje na uwagę.
Wrażliwość, jaką pokazała, portretując uzależnioną od prochów, balansującą na granicy życia i śmierci nastolatkę, jest wręcz nie do opisania. Zendaya włożyła w rolę Rue całe swoje serce, tworząc postać pogubioną, zabłąkaną i tragiczną, bo nieświadomą tego, co potrafi i jaka jest wyjątkowa. Jest w tej roli wszystko: dojmujący smutek, wściekłość na cały świat, pragnienie przeżycia czegoś wyjątkowego i jednocześnie chęć wypisania się z tego świata, który raz po raz okazuje się nie do zniesienia.
Zendaya jest w "Euforii" fenomenalna zarówno w duecie z Hunter Schafer, z którą stanowią jedną z najbardziej niezwykłych par, jak i zupełnie sama, zagubiona i wyglądająca pomocy, która nie przychodzi. A dodatkowo jako wszechstronnie uzdolniona artystka dała nam taką scenę zamykającą 1. sezon, że już się nie możemy doczekać ciągu dalszego. [Marta Wawrzyn]
Billy Porter — Pose
Czy Billy Porter ma zagwarantowane miejsce w naszych aktorskich rankingach, dopóki trwać będzie "Pose"? Niewykluczone. A już na pewno łatwiej nam sobie wyobrazić taki scenariusz niż to, że blask serialowego Pray Tella zacznie w którymś momencie przygasać.
Póki co zupełnie nic za takim rozwiązaniem nie przemawia, bo aktor, który zachwycił nas bezgranicznie w 1. sezonie produkcji FX, w jej kontynuacji pokazał jeszcze większą klasę. Pogłębiając przy okazji swojego bohatera, który już dawno temu przestał być wyłącznie żywiołowym mistrzem ceremonii. Choć rzecz jasna sceniczna energia nadal rozpierała go jak nikogo innego, a oglądanie go w akcji było nawet lepsze od podziwiania barwnych uczestników bali.
Ten fakt był już nam jednak dobrze znany, więc na kolejne wyróżnienie musiał sobie Billy Porter zapracować w nieco odmienny sposób. I zrobił to absolutnie spektakularnie, przedstawiając Pray Tella o bardzo różnych obliczach: załamanego, przerażonego, wściekłego, walecznego, pogrążonego w cierpieniu albo gotowego na wszystko. Zobaczyliśmy człowieka, który otarł się o śmierć, pogodził z nią i samym sobą, po czym ponownie odnalazł chęci do życia. Ba, założył nawet szpilki i wcielając się w Dianę Ross, stanął twarzą w twarz z własnymi lękami.
Zrobić to wszystko, pozostając przy tym wiarygodnym, wydaje się zadaniem niewykonalnym. Tymczasem Billy Porter nie tylko temu sprostał – on je przerósł, pokazując, że Pray Tell to postać znacznie większa, niż przypuszczaliśmy, a zarazem w stu procentach ludzka. [Mateusz Piesowicz]
Michelle Williams — Fosse/Verdon
"Fosse/Verdon" raczej nie zapisze się złotymi zgłoskami w historii miniseriali, a przynajmniej taka jest moja opinia, ale już rola Michelle Williams jak najbardziej zbiera zasłużone laury. Choć teoretycznie jest mniej wyrazista niż ta Sama Rockwella, bo serial telewizji FX bardzo mocno postawił na perspektywę Boba Fossego.
Tak się jednak jakoś stało, że wybiła się jego nie zawsze doceniana — i w życiu, i w serialu — żona, sceniczna partnerka i kobieta, która znosiła wszystkie jego fochy i zawsze go wspierała. A wraz z jego śmiercią, jeśli kierować się tym, jak kończy się serialowa historia, przestała istnieć. To oczywiście brzydki żart z mojej strony, ale uważam, że "Fosse/Verdon" niesprawiedliwie potraktowało postać, która z definicji była ciekawsza, a Michelle Williams dokonała cudów, żeby ją uratować.
I udało się. Jej portret Gwen Verdon jest znacznie bardziej skomplikowany, niż chce tego scenariusz. To nie żadna pokorna żona ani tym bardziej idiotka, to kobieta, którą trzyma przy mężu cały szereg poplątanych spraw z cyklu "proza życia". Williams wydobywa na powierzchnię całą tę głębię i skomplikowanie, jednocześnie tworząc magnetyczną Gwen — artystkę. Aktorka nie tylko gra jak z nut, ale też śpiewa, tańczy, odtwarza fragmenty musicali i w praktyce staje się tą Verdon, którą kochały miliony. Jednocześnie pozostając kobietą swojego mężczyzny, podporządkowaną jego ego i znoszącą to świadomie i cierpliwie. [Marta Wawrzyn]
Kaitlyn Dever, Merritt Wever i Toni Collette — Niewiarygodne
Zdecydowaliśmy się na wyróżnienie tu całego tria aktorek, bo w dużej mierze to one swoją grą sprawiły, że "Niewiarygodne" nie stały się ponurą czytanką z morałem, tylko miniserią opowiadającą okropną historię w sposób wciągający i dający do myślenia. Tam, gdzie w scenariuszu było może nieco za dużo przemów albo rozmów z tezą, aktorki potrafiły wybrnąć i sceny te szczególnie nie raziły. A w pozostałych momentach Dever, Wever i Collette po prostu miały co grać, bo "Niewiarygodne" rozpisane zostały na trzy pogłębione, zróżnicowane kobiece portrety.
Gdybyśmy jednak musieli wybrać, pewnie stanęłoby na Dever, która mimo młodego wieku udźwignęła rolę niesamowicie wymagającą. To na jej barkach spoczywał najtrudniejszy, wyróżniony przez nas rankingu odcinków pilot miniserialu, w którym Marie przeżywa najpierw koszmar gwałtu, a potem kolejne traumy: wyjaśniania wszystkiego sceptycznym policjantom, bezdusznych badań lekarskich, ostracyzmu w otoczeniu, które powinno ją wspierać.
Jednak Wever i Collette też stworzyły interesujące postacie, tym ciekawsze razem, kiedy zostają skontrastowane. Pierwsza wciela się w Karen, która łączy ciepło, macierzyńskie wręcz podejście do ofiar z profesjonalnym traktowaniem zawodu i poczuciem, że powinna coś udowodnić starszej koleżance. Collette musi grać bardziej przeciwko stereotypowi twardzielki, bo jej bohaterka, Grace, ma trochę cech, które w wielu policjantkach już widzieliśmy – ale ceniona aktorka potrafi nadać tej postaci dodatkową głębię.
Taki obsadowy zestaw sprawia, że miniserial może pokazać kobiety w różnym wieku, z różnym doświadczeniem i odmienną sytuacją rodzinną, a równocześnie uniwersalny problem brutalności i ignorowania przez otoczenie, z którym to same kobiety zmuszone są tutaj zawalczyć do granic swojej wytrzymałości. Bo inaczej nic się nie zmieni – nie tylko w tym jednym śledztwie. [Kamila Czaja]
Regina King i Jean Smart — Watchmen
Choć świetnych kreacji w "Watchmen" nie brakuje, bezsprzecznie najlepsze w serialu były Regina King i Jean Smart. Do tego stopnia, że nie możemy się zdecydować tylko na jedną, choć to pierwszej z nich przypadła główna rola. Albo role, bo miała ich tu w gruncie rzeczy do odegrania kilka, po raz kolejny udowadniając, że jest jedną z najlepszych współczesnych aktorek.
Była Angelą Abar, matką i żoną próbującą zapewnić rodzinie spokój w szalonych czasach. Była kobietą po przejściach, odkrywającą bolesną historię swojej rodziny. Była zamaskowaną detektywką, wytrwale dążącą do prawdy, nieważne jak bolesna miałaby się okazać. Nie wspominając nawet o tych chwilach, gdy zostawała bohaterką kina akcji albo wchodziła w skórę własnego dziadka.
Trudno sobie w ogóle wyobrazić, by te wszystkie oblicza mogły złożyć się na jedną osobę, tymczasem Regina King nie dość że tę kobietę zagrała, to jeszcze zrobiła to z ogromnym wyczuciem, będąc swoistym uziemieniem niekiedy totalnie odlotowego serialu. Podobnie zresztą jak Jean Smart, tutaj wcielająca się w starszą wersję znanej z komiksu Laurie Blake – kiedyś superbohaterkę, dziś agentkę FBI polującą na biegających po ulicach przebierańców.
Jeśli brzmi wam to na kogoś, kto wiele w życiu przeszedł i kogo to życie pozbawiło niejednego złudzenia, to dokładnie taką osobą jest serialowa Laurie. Sarkastyczna, może nawet zgorzkniała była Jedwabna Zjawa każdym swoim pojawieniem się wprowadzała do serialu solidną porcję realizmu, od czasu do czasu pokazując jednak inną, zdecydowanie bardziej wrażliwą twarz (telefon na Marsa!).
Nic więc dziwnego, że choć jej i Angeli często było nie po drodze, na jakimś poziomie doskonale się rozumiały. My zaś możemy się tylko cieszyć, że mieliśmy okazję oglądać je razem na ekranie. [Mateusz Piesowicz]
Natasha Lyonne — Russian Doll
Świętuj 36. urodziny, zgiń, powtórz. I tak w kółko, co byłoby może nudne i powtarzalne, gdyby nie fakt, że mowa o "Russian Doll" i kreacji Natashy Lyonne, która nadała temu schematowi mnóstwo barw, tworząc jedną z najlepszych, nie tylko komediowych, kreacji mijającego roku.
Aktorka i współtwórczyni netfliksowego serialu połączyła czysty absurd fabularnego konceptu z bardzo autentycznymi emocjami, bynajmniej nie idąc w kierunku parodii. A biorąc pod uwagę charakter roli Nadii, nie byłoby to bezzasadne. Zamiast tego dostaliśmy jednak daleką od humorystycznej kreację, której niezwykłość całej historii dodała wprawdzie jeszcze więcej barw, ale na pewno nie była dla niej definiująca.
O to zadbała sama Lyonne, portretując bohaterkę tkwiącą w surrealistycznej sytuacji, ale przy tym głęboko ludzką i wiarygodną w swojej podróży w nieznane. Przeżywającą tysiąc różnych emocji, balansującą między fantazją a rzeczywistością, próbującą ucieczki, a w końcu patrzącą z dystansem na własne życie i w jakiś sposób godzącą się z samą sobą.
Cały ten pokręcony serialowy koncept nie miałby racji bytu bez aktorki potrafiącej tchnąć w niego życie. Natasha Lyonne okazała się najlepszą kandydatką z możliwych. [Mateusz Piesowicz]
Jharrel Jerome — Jak nas widzą
Skromna i niestety trochę niedoceniona rola w netfliksowym miniserialu, który całkowicie przepadł podczas tegorocznego rozdania Złotych Globów. Wielka szkoda, bo Jharrel Jerome po mistrzowsku wciela się w zarówno młodszą, jak i starszą, doświadczoną przez koszmar, który przeszedł, wersję Koreya Wise'a. Chłopaka będącego w dużym stopniu twarzą "Jak nas widzą", które w całości jest bardzo trudną do przełknięcia historią.
Młody aktor do zagrania miał naprawdę dużo: od początkowego szoku Koreya, że coś takiego w ogóle mogło się przydarzyć, aż po jego rozgoryczenie, kiedy przechodził przez kolejne kręgi piekła, i wreszcie końcową próbę odbicia się od dna. Jerome do wszystkiego podszedł z ogromną wrażliwością i szczerością, tworząc okrutny portret mężczyzny dojrzewającego w taki sposób, w jaki zmusił go do tego głupi, brutalny system.
Dla mnie występ Jerome'a podnosi ocenę "Jak nas widzą" przynajmniej o jeden punkt (nie żeby i bez tego nie była wysoka). I cieszę, że przynajmniej państwo, którzy rozdają nagrody Emmy, byli co do tego zgodni, skoro na Złote Globy nie można było liczyć. [Marta Wawrzyn]
Kirsten Dunst i Théodore Pellerin — On Becoming a God in Central Florida
"On Becoming a God in Central Florida" kusiło przede wszystkim udziałem Dunst. Poza tym brzmiało raczej jak próba wykorzystania mody na lata 90. w schematycznej opowieści o piramidzie finansowej. Dobrze, jeżeli znana aktorka skłoniła kogoś do spróbowania serialu, bo okazało, że zdecydowanie wykracza on poza znane fabularne motywy i funduje widzom masę czarnego humoru.
A Dunst faktycznie jest siłą napędową szalonej produkcji, wcielając się z kobietę, która chce tylko spokojnie żyć, ale na skutek splotu okoliczności musi wykorzystać swoją niesamowitą zdolność do manipulowania otoczeniem, talent do wychodzenia z nawet największych kłopotów oraz zaskakującą zdolność do zawieszania przynajmniej na jakiś czas kodeksu moralnego. To oryginalny wariant antybohaterki, rzadko widzianej nawet we współczesnych serialach, które tak antybohaterów lubią.
Ale że Dunst będzie świetna, przewidzieliśmy z góry. Miłą niespodzianką okazał się natomiast młodziutki (rocznik 1997) Théodore Pellerin, który stworzył postać początkowo sprowadzoną do zaufania programowi sprzedaży jak religii, z czasem jednak pogłębioną, rozdartą między dotychczasowym posłuszeństwem mocodawcy a uczuciem do Krystal. Cody'ego czasem chce się objechać z góry na dół za nieporadność, ale częściej ma się go ochotę przytulić. A ekranowa chemia między Dunst a Pellerinem jest niepodrabialna. [Kamila Czaja]
Joey King — The Act
Przebić Patricię Arquette znajdującą się w swoim aktorskim żywiole? Praktycznie niewykonalne, a jednak jej młoda ekranowa partnerka dała sobie radę, usuwając uznaną aktorkę w cień i będąc zdecydowanie najjaśniejszym punktem "The Act".
I wcale nie chodzi o fizyczną transformację, choć poświęcenie się Joey King dla roli Gypsy Blanchard jest imponujące. Nawet największa przemiana na nic by się jednak nie zdała, gdyby aktorka nie podkreśliła jej wiarygodną kreacją – a ta była bez dwóch zdań przekonująca. Może wręcz za bardzo, bo nie będzie grama przesady w powiedzeniu, że od oglądania dziewczyny cierpiącej katusze ze strony matki, by potem samej zamienić się w oprawczynię, czasem cierpła skóra.
I choć całemu "The Act" można zarzucić brak wyczucia, odbijający się na jego końcowej ocenie, zarzut nie może dotyczyć roli Joey King. Ta bowiem w perfekcyjny sposób połączyła wszystkie tkwiące w Gypsy sprzeczności i jej patologiczną relację z matką w jedną całość, znakomicie portretując bohaterkę, której nie dało się jednoznacznie ocenić.
Raz wzbudzając litość, kiedy indziej odrazę, a najczęściej ogromny dyskomfort, nie mieściła się Gypsy w żadnych ogólnie przyjętych normach. Wzbudzała kontrowersje, jednocześnie fascynując. Sprawiała, że chciało się odwrócić wzrok od ekranu, a jednak nie można go było od niej oderwać. Czy trzeba więcej dowodów na to, że mieliśmy do czynienia z aktorskim popisem? [Mateusz Piesowicz]