Najlepsze serialowe odcinki 2019 roku (miejsca 30 – 21)
Redakcja
28 grudnia 2019, 16:37
"Gra o tron" (Fot. HBO)
Czas na kolejne nasze podsumowanie — wielki ranking najlepszych odcinków 2019 roku. W trzeciej dziesiątce znalazło się miejsce m.in. dla "Gry o tron", "Pose", "Brooklyn 9-9" i "Crazy Ex-Girlfriend".
Czas na kolejne nasze podsumowanie — wielki ranking najlepszych odcinków 2019 roku. W trzeciej dziesiątce znalazło się miejsce m.in. dla "Gry o tron", "Pose", "Brooklyn 9-9" i "Crazy Ex-Girlfriend".
30. Perpetual Grace, LTD – Eleven
Jeden z moich największych zachwytów tego roku. Rzadko oceniam seriale po pilocie, nietrudno się na tym przejechać w obie strony, ale przy produkcji Steve'a Conrada i Bruce'a Terrisa efekt był piorunujący. I, jak się potem okazało, na tyle trafnie zapowiadał, czym "Perpetual Grace, LTD" będzie, że właśnie "Eleven" postanowiliśmy redakcyjnie wyróżnić, choćby na 30. miejscu.
Fabuła już w 1. odcinku jest wielowątkowa, a podstawowe streszczenie, że James udaje Paula, żeby zdobyć nieuczciwie zarobione pieniądze jego rodziców, to tylko wierzchołek wielkiej i bardzo dziwacznej góry lodowej. "Eleven" roi się od nietypowych postaci, które potem okażą się często nawet bardziej nietypowe. Trzeba nadążać, bo nikt tu nie traktuje widza z pobłażaniem. Kolejne warstwy intrygi się mnożą i pozostaje tylko podziwiać, jak twórcy tym wszystkim żonglują.
Ale pilot "Perpetual Grace, LTD" to także warstwa techniczna, jaką rzadko się spotyka w artystycznym kinie, a w serialach tym rzadziej. Imponujące kadry, skomponowane niczym obrazy – przy czym najczęściej to obrazy okrucieństwa, zagubienia, samotności. Surrealizm bądź wręcz absurd tego, co się dzieje, idealnie koresponduje tu z formą. "Eleven" ma niesamowity rytm, który towarzyszy dialogom, zdjęciom i muzyce. A do tego oczywiście świetna obsada z Benem Kingsleyem, Jackie Weaver i Jimmim Simpsonem na czele. Perfekcyjne otwarcie wyjątkowego serialu. [Kamila Czaja]
29. Unbreakable Kimmy Schmidt — Sliding Van Doors
Zdecydowanie za wcześnie zakończona "Unbreakable Kimmy Schmidt" zdążyła nas przyzwyczaić w ostatnim sezonie do zrywających z formułą serialu odcinków, które wprost muszą trafić na listę rocznych podsumowań. Jeszcze rok temu zachwycaliśmy się pseudodokumentem o najgorszym DJ-u w Indianie. Tym razem ekipa serialu Tiny Fey i Roberta Carlocka zaserwowała alternatywną historię dla swojej kolorowej gromadki bohaterów, pytając w "Sliding Van Doors", co by było, gdyby Kimmy nigdy nie wsiadła do vana Richarda Wayne'a i nie spędziła swojej młodości zamknięta w bunkrze.
Scenarzyści Robert Carlock, Sam Means i Azie Dungey bawią się przy tej okazji wyśmienicie, serwując alternatywne historie dla całej głównej ekipy i przy okazji kilku stałych graczy drugoplanowych (oraz specjalnych gości — swoją rolę odgrywa w odcinku Donald Trump i dowiadujemy się też, że jego najlepszym przyjacielem jest nikt). Przez swoisty efekt domina z odpowiednią dawką markowego dla "Kimmy" absurdu, Titus nigdy nie dociera do Nowego Jorka na przesłuchanie do "Króla Lwa", Jacqueline nie zostaje stewardessą i żoną milionera, a Lilian, cóż, zaczyna rządzić latynoskim gangiem narkotykowym.
Ścieżki życiowe bohaterów "Kimmy" łączą się tak czy inaczej, choć na zupełnie inne sposoby niż te znane z czterech poprzednich lat serialu. Scenarzyści pokazują, jak mocno zmienili siebie nawzajem Kimmy, Titus, Lillian i Jacqueline, zaś odcinek umiejętnie balansuje między opowiedzeniem się za stwierdzeniem, że życie jest tylko kwestią przypadku albo przeciwnie — świadomych decyzji. Kimmy stwierdza na koniec, że nigdy nie zastanawia się, jak mogłoby wyglądać jej życie inaczej, bo mogłoby ją to doprowadzić do szaleństwa. Choć szczególnie po odcinku takim, jak "Sliding Van Doors" ciężko oprzeć się chęci wyobrażenia sobie alternatywnej rzeczywistości, w której serial Tiny Fey i Roberta Carlocka trwa na Netfliksie jeszcze wiele sezonów. [Michał Paszkowski]
28. Niewiarygodne – Odcinek 1
Wyreżyserowany przez Lisę Cholodenko pilotowy odcinek miniserii Netfliksa różni się od kolejnych godzin tej historii o gwałcie, w który nikt nie chce uwierzyć. Wprawdzie "Niewiarygodne" to produkcja także w następnych siedmiu odsłonach mocna, traumatyzująca, a przy tym ważna, jednak to właśnie pilot najmocniej wytrąca z równowagi, bo nie tylko opowiada o strasznych rzeczach, ale też sposobem pokazania nie pozwala widzowie nawet na moment odetchnąć.
Ciężar 1. odcinka spoczywa na Kaitlyn Dever, która fenomenalnie wciela się postać Marie, dziewczyny zaledwie 18-letniej, która "ośmiela się" nie reagować na gwałt jak typowa ofiara, a na dodatek mimo młodego wieku ma już trudny życiorys. Nawet najbliżsi traktują jej opowieść z niedowierzaniem, a policja robi wszystko, żeby jak najszybciej pozbyć się problemu.
Kolejne upokorzenia Marie, ukazane w chłodnej, niemal sterylnej konwencji i z udziałem bohaterki nieumiejącej okazywać emocji, ogląda się z trudem, który dowodzi, że twórcom udało się osiągnąć cel. Wielokrotne powtarzanie przebiegu zdarzeń, przeprowadzane z rutyną badania lekarskie, manipulacje i próby nacisku, żeby dziewczyna wycofała się zarzuty. A potem patrzenie, jak to wycofanie się jeszcze bardziej naznacza Marie w środowisku. Pilotowy odcinek lepiej niż późniejsze śledztwo i wypowiedziane wprost oskarżenia systemu pokazuje, z jak okropną historią mamy do czynienia. [Kamila Czaja]
27. Shrill — Pool
W swoim 1. sezonie kameralny komediodramat z Aidy Bryant zdawał się dopiero rozwijać w coś, co w (na szczęście) zamówionej 2. serii może okazać się pozycją obowiązkową. Nie sposób jednak nie wyróżnić odcinka, który na swój mały i pozornie prosty sposób wydaje się wręcz rewolucyjny. Sekret do sukcesu? Impreza nad basenem, na którą "Shrill" zaprasza swoich widzów.
Nie jest to oczywiście zwykła impreza, bo na taką większość seriali raczej rzadko się wybiera. "Basenowa impreza dla grubych lasek" pokazuje kobiety w rozmiarach, które rzadko goszczą na dużym ekranie, a jeśli już, to zazwyczaj padają ofiarą szyderczego dowcipu. W "Pool" mają szansę po prostu pojawić się w serialu bez zbędnego uprzedmiotawiania czy wyszydzania. I ta pozornie prosta zmiana okazuje się na ekranie dosłownie przełomowa i wyzwalająca.
Także dla głównej bohaterki, dla której impreza jest okazją do starcia się z własnymi kompleksami, głęboko zakorzenionymi w dzieciństwie, do którego odcinek w lekki, ale przejmujący sposób wraca. Scenariusz Samanthy Irby i świetna Aidy Bryant w oszczędnych środkach, a jednak z niezwykłą emocjonalną siłą pokazują w "Pool" drogę Annie do samoakceptacji. Kiedy w końcu bohaterka decyduje się na wskoczenie do basenu, jej radość da się dosłownie poczuć z ekranu.
"Pool" to odcinek ważny, ale jego "ważność" ani trochę nie odejmuje czystej przyjemności z oglądania serialu, który z takim wyczuciem jest w stanie wejść we wnętrze swojej bohaterki — kobiety, jakiej na ekranie dotychczas rzadko mogliśmy oglądać. Mamy nadzieję na jak najwięcej odcinków tak samo znakomitych w 2. sezonie. [Michał Paszkowski]
26. Crazy Ex-Girlfriend – I'm in Love
Odcinek, który zasłużył na miejsce w rankingu choćby dlatego, że całkiem skutecznie uciszył nasze wielomiesięczne narzekania, że "Crazy Ex-Girlfriend" to już nie to. Oglądając "I'm in Love", mieliśmy poczucie, że może i czworokąty miłosne Rebeki Bunch nas wymęczyły, ale teraz wszystko w porządku, skoro prowadziło to do finału, w którym bohaterka nie wybiera żadnego z atrakcyjnych książąt z bajki, tylko stawia na szukanie zdrowej równowagi w swoim życiu. Na wzięcie w karby zaburzeń, rezygnację z funkcjonowania od wyparcia do wyparcia i od racjonalizacji do racjonalizacji.
W "I'm in Love" sprawdziła się konstrukcja oparta na zaskoczeniu, w jakiej sytuacji Rebecca występuje przed przyjaciółmi. Doskonale wypadło też "Eleven O'Clock", musicalowe podsumowanie drogi pogubionej bohaterki do tego decydującego punktu. Ten muzyczny numer dał przy okazji szansę wzmocnienia przyjaźni Rebeki i Pauli. A nie oszukujmy się: żadna damsko-męska relacja w "Crazy Ex-Girlfriend" nie miała tej siły, co toksyczna miejscami, ale jakże cudowna więź tak pozornie różnych kobiet.
Finałem serial Rachel Bloom i Aline Brosh McKenny przypomniał nam, że pewnie drugiej takiej opowieści długo nie będzie. Feministycznej, ale z uszczypliwościami w stronę przesady w tym zakresie. Surrealistycznej, a równocześnie jak żadna inna (może obok "One Day at a Time") dotykająca z empatią kwestii zaburzeń psychicznych. Nieraz ponurej w diagnozach, a przy tym pełnej radosnych momentów śpiewanych i tańczonych.
"I'm in Love" to przykład, jak zamknąć historię na własnych warunkach, nawet jeżeli wcześniej w sezonie parę pomysłów nie wyszło. Serial z góry rozpisany na cztery sezony dał nam finał (plus koncert!) na miarę tego, jaki był w swoich najmocniejszych czasach. I przypomniał, że trudno być szczęśliwym z kimś, jeśli nie jest się najpierw szczęśliwym z samym sobą. [Kamila Czaja]
25. Rok za rokiem — Episode 4
Produkcja BBC i HBO "Rok za rokiem" ma wiele atutów, ale prawdopodobnie największe laury należą się twórcy Russellowi T Daviesowi za to, w jak umiejętny sposób przerażającą i emocjonującą wizję przyszłości i nasilających się globalnych problemów przefiltrował przez historię jednej rodziny z Manchesteru. Klanu Lyonsów, któremu chciało się kibicować dosłownie od pierwszej minuty serialu. I nigdzie lepiej ten miks historii zwyczajnej rodziny z proroczym science fiction nie wyszedł lepiej niż w przejmującym odcinku 4.
Z jednej strony mamy tu bowiem pełnokrwisty rodzinny dramat w wątku Stephena, którego romans z Elaine w końcu wychodzi na jaw i prowokuje niespodziewane reakcje, choćby ze strony babci Muriel. I jednocześnie, opowiadając o innych członkach tej samej rodziny, "Rok za rokiem" przenosi pod brytyjskie strzechy historię, która Brytyjczykom i generalnie Europejczykom może wydawać się kompletnie odległa od ich codziennego życia — los uchodźców.
Trwające kilka odcinków próby odzyskania Viktora przez Danny'ego sięgają tutaj kulminacyjnej fazy, w której para decyduje się na nielegalne przedostanie Ukraińca z powrotem do Wielkiej Brytanii. Wycieńczające próby przekroczenia kanału La Manche kulminują się w podróży pontonem z niebezpiecznie dużą liczbą innych uchodźców mających nadzieję przedostać się na angielskie wybrzeże.
Cliffhanger, który wieńczy odcinek w gorszym serialu mógłby być jedynie pustym szokiem, ale w "Rok za rokiem" idealnie wpisuje się w gorzką wizję świata, który odwraca oczy od najbardziej potrzebujących. W serialu Russella T Daviesa to, co światowe łączy się z tym co lokalne, polityczne z rodzinnym, a dalekie historie (i daleka przyszłość) wydaje się bliższa niż myślimy. I 4. odcinek jest tej myśli najlepszym zobrazowaniem. [Michał Paszkowski]
24. One Day at a Time – Drinking and Driving
Wybór najlepszego odcinka z 3. sezonu nie był sprawą oczywistą. Mieliśmy wszak świetne "Anxiety" poświęcone atakom paniki i temu, jak rozmawiać z bliskimi o problemach psychicznych. Było też "The First Time", w którym z dużą subtelnością pokazano dylematy Eleny związane z pierwszymi doświadczeniami seksualnymi. Postawiliśmy jednak na odcinek "Drinking and Driving". Na pierwszym planie znalazł się tu bohater, z którego słabszy serial zrobiłby karykaturę, zaledwie komiczny przerywnik. Tymczasem "One Day at a Time" uczyniło ze Schneidera pełnokrwistą postać.
W "Drinking and Driving" mniej istotny jest drugi człon tytułu. Chociaż dla Eleny prawo jazdy stanowi symboliczną przepustkę do dorosłości, to prawdziwą dojrzałością wykazał się najmłodszy członek klanu Alvarezów. Alex podjął słuszną decyzję, pomógł Schneiderowi, wbrew niemu samemu, w najtrudniejszym momencie, kiedy już dłużej nie dało się zaprzeczać, że choroba alkoholowa wróciła. I było jasne, że bez wsparcia najbliższych uroczy sąsiad sobie z nią sam nie poradzi, jednak przyjaciele, mądrze stawiając granice, trwali przy nim.
To przykład charakterystycznego dla "One Day at a Time" mówienia o poważnych tematach delikatnie, mądrze, z przeplataniem ich typowo komediowymi scenami. W 3. sezonie ta metoda najlepiej sprawdziła się właśnie w "Drinking and Driving". Rozmowy ze Schneiderem o nałogu poruszają, każą trzymać kciuki za jego trzeźwość, ale nie przytłaczają, wpisane w codzienne, pełne wzlotów i upadków życie bohaterów jednego z najlepszych sitcomów ostatnich lat. [Kamila Czaja]
23. Gra o tron – A Knight of the Seven Kingdoms
Pamiętacie jeszcze czasy, gdy "Gra o tron" nie była tylko chaotycznym widowiskiem, a wciągającym serialem z naprawdę dopracowanym scenariuszem? Pewnie że pamiętacie, w końcu od kwietnia minęło ledwie kilka miesięcy. A choć z dzisiejszej perspektywy może być trudno w to uwierzyć, gwarantujemy, że to prawda – w 8. sezonie serialu HBO był bardzo dobry odcinek.
Konkretnie rzecz biorąc drugi, "A Knight of the Seven Kingdoms", czyli mowa jeszcze o tej części sezonu, gdy wciąż pełni optymizmu wierzyliśmy, że panowie Benioff i Weiss doprowadzą tę opowieść do końca w świetnym stylu. A ten odcinek tylko nas w tym przekonaniu utwierdzał, nie tylko sensownie przesuwając kolejne pionki na planszy, ale również będąc wszystkim tym, czym powinna być ostatnia godzina przed wielką bitwą.
Na pierwszym miejscu postawiono zatem nie widowisko, a bohaterów i ich emocje, przypominając nam, że przez te wszystkie lata zdążyliśmy się do nich naprawdę mocno przywiązać. Dlatego też pozwalając wspólnie z nimi przeżyć ich ostatni dzień wśród żywych (jak się wtedy wydawało), twórcy oddali nam ogromną przysługę. Bo bitwy, wielkie czyny i chwalebne śmierci to jedno – nieco melancholijna, aczkolwiek niepozbawiona rubasznego humoru (Tormund!) popijawa przy kominku to zupełnie inna sprawa.
To przy niej mogliśmy wszak zobaczyć, jak wzruszona Brienne dostaje wreszcie to, co należało się jej jak mało komu. Albo usłyszeć śpiewającego Podricka. A nade wszystko dobitnie sobie uświadomić, że wszyscy ci bohaterowie są po prostu ludźmi i jak na ludzi przystało, nie pozostają obojętni wobec faktu, że ich świat może za chwilę runąć. Fajnie było im w tych chwilach towarzyszyć, mniejsza o to, co stało się później. [Mateusz Piesowicz]
22. Brooklyn 9-9 – Hitchcock & Scully
Nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu odcinka, w którym twórcy "Brooklyn 9-9" oddali wreszcie hołd parze najbardziej niedocenianych detektywów z tytułowego posterunku. Wprawdzie Hitchcock (Dirk Blocker) i Scully (Joel McKinnon Miller) musieli się na należny im szacunek naczekać, ale za to gdy w końcu go otrzymali, trudno o nim zapomnieć.
I to nie tylko z powodu czasami balansujących na granicy dobrego smaku żartów, choć tych oczywiście w odcinku poświęconym tej dwójce nie mogło zabraknąć. Komedia NBC ("Hitchcock & Scully" to drugi odcinek po przeprowadzce z FOX-a) potrafiła jednak zawsze upchnąć między dowcipami trochę emocji, a nawet swego rodzaju słodko-gorzkich refleksji i nie inaczej było w tym przypadku.
Gdy więc poznawaliśmy prawdziwą historię tytułowego dynamicznego duetu, otrzymując zarazem odpowiedź na pytanie, co poszło z nimi nie tak, szok na widok ich młodszych wersji (w tych rolach Alan Ritchson i Wyatt Nash) nie był jedynym towarzyszącym nam odczuciem. Ba, rzucony na detektywów cień podejrzeń i szybkie ich rozwianie jak najbardziej zrobiły swoje – Hitchcock i Scully mogą być do bólu leniwi i absolutnie paskudni, ale w ich moralność nikt nie powinien wątpić ani przez chwilę. W bezgraniczną miłość do skrzydełek w sosie również. [Mateusz Piesowicz]
21. Pose — Never Knew Love Like This Before
2. sezon "Pose" to specyficzny miks, w którym tematy bardzo mocne i ciężkie, na czele z plagą AIDS w Nowym Jorku, przeplatały się z wątkami optymistycznymi, podnoszącymi na duchu i kończącymi się wręcz w bajkowy sposób. Nic jednak nie zapadło mi w pamięć tak jak okrutna, przypadkowa śmierć Candy (Angelica Ross) i absolutnie niezwykły pogrzeb, który zafundowali jej Ryan Murphy i spółka.
Bohaterka, która zawsze była głośna, szalona, ekstrawagancka i za nic nie przepraszała, odeszła z tego świata w wyjątkowo koszmarny sposób, zamordowana przez klienta w podrzędnym motelu i porzucona w szafie. I choć w tej małej społeczności, którą prezentuje "Pose", nie wszyscy zawsze ją lubili — częściej wręcz jej nie lubili — ta tragedia sprawiła, że na moment wszystko inne przestało istnieć. W "Never Knew Love Like This Before" jest miejsce na płacz, wspomnienia i typowe dla Murphy'ego lekcje życiowe, a także najbardziej zapadający w pamięć występ w "Pose".
Candy wstająca z trumny, żeby wykonać tytułowe "Never Knew Love Like This Before", zostanie ze mną prawdopodobnie jeszcze długo po zakończeniu całego serialu. To było iście królewskie pożegnanie bohaterki, o której wcześniej pewnie bym nie pomyślała, że aż tak będzie mi jej brakowało. [Marta Wawrzyn]