"Mr. Robot" po raz ostatni pyta, co jest prawdą, a co nie – recenzja finału serialu
Mateusz Piesowicz
25 grudnia 2019, 19:08
"Mr. Robot" (Fot. USA Network)
Czy serial, który przyzwyczaił, że nic nie jest w nim takie, jakim się wydaje, może jeszcze czymś zaskoczyć? Owszem – pięknym w swojej prostocie zakończeniem. Uwaga na spoilery!
Czy serial, który przyzwyczaił, że nic nie jest w nim takie, jakim się wydaje, może jeszcze czymś zaskoczyć? Owszem – pięknym w swojej prostocie zakończeniem. Uwaga na spoilery!
Czy w którymś momencie dwuczęściowego finału "Mr. Robot" uwierzyliście w alternatywną wersję życia Elliota? Czy w ogóle rozważaliście opcję, że podsunięta nam rzeczywistość jest prawdziwa, a czymkolwiek była tajemnicza maszyna Whiterose, jednak musiała zadziałać? Chcieliście, wiem. Też chciałem, bo nasz bohater jak mało kto zasłużył sobie na szczęście u boku bliskich, nawet jeśli nie do końca swoich. Ale też za dobrze znam ten serial, by dać wiarę takim sztuczkom. "Nie tym razem, panie Esmail!" – mógłbym triumfalnie krzyknąć, gdyby nie fakt, że akurat teraz nikt nie chciał mnie oszukać.
Mr. Robot w końcu odsłonił wszystkie karty
Bardzo grubymi nićmi szyta, rozpoczęta jeszcze przed tygodniem iluzja idealnego życia "innego" Elliota Aldersona (Rami Malek) ani przez sekundę nie miała bowiem wyglądać przekonująco. Pięknie, wręcz sielankowo, a przez to bardzo kusząco – to jak najbardziej, w końcu główny bohater musiał dostać sensowny powód, by zabić samego siebie. Tempo, w jakim potem wszystko zaczęło się sypać, stanowiło jednak dobitny dowód na to, że plan twórcy serialu polegał na czymś zupełnie innym. Wbrew pozorom prostszym i bez dwóch zdań lepszym.
Raz jeszcze dostaliśmy wszak potwierdzenie, że abstrahując od hakerskiej rewolucji, walki z systemem, redystrybucji dóbr i tego wszystkiego, co oglądaliśmy przez cztery sezony, "Mr. Robot" był przede wszystkim historią człowieka zagubionego we własnym umyśle. Nic zatem dziwnego, że jej finał porzucił wielkie hasła na rzecz zakończenia znacznie skromniejszego. Spędzonego w gruncie rzeczy w całości w szpitalnym łóżku, gdzie Elliot trafił po tym, jak całkiem dosłownie uratował świat albo chociaż jego część przed nuklearną katastrofą.
Ani ona, ani tajemnicza maszyna, której przeznaczenia nigdy nie poznaliśmy, ani nawet sama, wreszcie w stu procentach martwa Whiterose (BD Wong) nie miały tu jednak wielkiego znaczenia. Liczył się tylko nasz bohater, a będąc precyzyjnym, pewna jego część i proces dochodzenia do zgody z samym sobą. Długi i dość skomplikowany, ale wyłożony w maksymalnie przejrzysty sposób, by nie zostawić po sobie żadnych wątpliwości. Wszyscy się przecież zgadzaliśmy, że już najwyższy czas, by wreszcie poznać odpowiedzi. Tak, my oglądający również.
Mr. Robot serwuje finał pełen wyjaśnień
Ale zanim do nich doszliśmy, spędziliśmy jeszcze trochę czasu w czystej fantazji. Bo trudno inaczej nazwać świat, którego nasz Elliot odrobinę zasmakował. "Ten gość zdecydowanie nie jest mną" – oświadczył z przekąsem, oglądając uporządkowaną wersję własnego życia. Taką bez lęków i paranoi, za to z pracą, pieniędzmi i życiem towarzyskim, kochającym i niebędącym potworem ojcem (Christian Slater), bliskim ślubem z Angelą (Portia Doubleday), a nawet sympatycznym przyszłym teściem w osobie Phillipa Price'a (Michael Cristofer). Żyć nie umierać, przynajmniej dla jednego z Elliotów i to pomimo kilku wyraźnych ostrzeżeń.
Za nic mając więc regularne trzęsienia ziemi, znajomo wyglądające mroczne fantazje chowane przez jego alter ego przed światem, a nawet brak jednego istotnego elementu w jego życiu, nasz bohater skrzętnie skorzystał z nadarzającej się okazji, by zająć jego miejsce. Ewidentnie źle się z tym czując i od razu starając się swój czyn usprawiedliwić (to pierwszy odcinek w tym sezonie, gdy Elliot znów osobiście do nas przemówił), próbował ukraść tę bajkę dla siebie i w sumie trudno go szczególnie ganić. Albo chociaż emocjonować się jego krótką ucieczką.
Ta była wszak od początku skazana na niepowodzenie, o czym wiedzieliśmy my, wiedział Pan Robot i wiedział też Elliot. Czy po tym, co przeszedł, można go jednak winić, że robił wszystko, by podtrzymać piękną iluzję? Widok to raczej wzbudzający współczucie, niż godny pożałowania. No, może czasami lekko przerażający.
Koniec mógł być jednak tylko jeden i nie zawierał on ani Angeli w białej sukni, ani ślubu na plaży, ani nawet Pana Robota w ostatniej, desperackiej próbie pozbawienia Elliota szczęścia. Dostaliśmy za to wspólnie z naszym bohaterem to, co wszystkim się bardzo należało – prawdę prosto między oczy. Wygłoszoną kojącym głosem Kristy (Gloria Reuben) prawdę o dręczącym go zaburzeniu dysocjacyjnym tożsamości i czterech tkwiących w jego głowie osobowościach, z których jedna wybiła się ponad resztę, zapominając, gdzie jej miejsce. Do tego stopnia, że podając się za człowieka, którego od samego początku braliśmy za Elliota, tak naprawdę nigdy nie pozwoliła nam go poznać.
Mr. Robot stawia emocje na pierwszym miejscu
Powiecie, że to przecież cały Sam Esmail. Finałowe odwrócenie kota ogonem, jeszcze jeden obrót o sto osiemdziesiąt stopni i postawienie spraw na głowie, by po raz ostatni kazać nam układać pomieszane elementy w jedną całość. Ale nie, to nie ten sam przypadek. Tym razem zamiast układanki otrzymaliśmy dokładną instrukcję obsługi – może nawet zbyt dokładną, aczkolwiek w tym przypadku łopatologia w niczym nie przeszkadzała.
Przeciwnie, podanej w formie sesji terapeutycznej opowieści o wielu personach tkwiących w Elliocie oraz jednej z nich przejmującej kontrolę i zamykającej "gospodarza" w bezpiecznej iluzji, słuchało się równocześnie z przejęciem i zrozumieniem. Po części z przyjemną satysfakcją, podobną tej po usłyszeniu kliknięcia idealnie dopasowujących się do siebie kawałków, a po części z lekkim zaskoczeniem, że teoretycznie mając wszystko przed oczami (była nawet szybka powtórka z całego serialu), nigdy nie odgadliśmy dokładnego rozwiązania. A to nie było przecież wzięte z kosmosu.
W tym zresztą tkwi jego największa siła, że twórca bynajmniej nie był zainteresowany przeprowadzaniem kolejnej rewolucji czy sensacyjnymi zwrotami akcji. Podpuszczał nas, a jakże, sugerując, że w epilogu ujrzymy, jak zbuntowana osobowość Elliota nie chce poddać się bez walki. Ale długo to nie trwało, bo "Mr. Robot" zwyczajnie nie jest serialem, który kiedykolwiek wysoko cenił sobie tego typu podejście. Jasne, potrafił podkręcić tempo i podnieść napięcie, jednak zawsze o wiele lepiej wychodziło mu pokazywanie ludzkich stron swoich bohaterów. Niezwykłych, a zarazem tak normalnych, jak to tylko możliwe.
Kim jest prawdziwy Elliot Alderson?
I dokładnie to zobaczyliśmy w samej końcówce serialu, gdy dzięki Darlene (Carly Chaikin) puściły ostatnie emocjonalne tamy. Długa rozmowa rodzeństwa, a raczej siostry z jakąś częścią jej brata, to doskonały dowód na to, że najlepsze rozwiązania bynajmniej nie muszą być ani nowatorskie, ani nadmiernie złożone. Ba, wystarczy para znakomitych wykonawców (ze szczególnym uwzględnieniem Chaikin, często niesłusznie ukrytej w cieniu uznania spływającego na Maleka) i wylewająca się z ekranu szczerość, a efekt przejdzie najśmielsze oczekiwania.
Tak jak tutaj, gdy mogliśmy oglądać Darlene i Elliota ze łzami w oczach wyznających sobie całą prawdę i przyznających się do błędów, które odsunęły ich od siebie. Na długo, powodując po drodze mnóstwo zamieszania, ale czy nieodwracalnie? Nic z tych rzeczy. Bo kolejnym, co przebija z finału oprócz jego emocjonalnego aspektu, jest optymizm. Dominujące odczucie, że patrzymy nie tyle na koniec jednej historii, co początek innej.
Takiej, w której wcale nie trzeba naprawiać świata przez odbieranie władzy i wpływów z rąk jednego procenta z jednego procenta najbogatszych. I której bohater nie będzie hakerem-anarchistą z poczuciem, że to właśnie od niego zależy czyjaś lepsza przyszłość. Ta historia będzie o wiele prostsza, a jej główny bohater… hmm, może nazwać go Elliot?
I jakkolwiek chciałbym go choć trochę poznać, bo pomimo czterech sezonów "Mr. Robot" nie dał mi na to szczególnej szansy (zakładając, że alternatywny Elliot zamknięty w idealnym więzieniu jednak różni się od prawdziwego), przeżyję rozstanie bez nawet jednego słowa z jego strony. Finał dał bowiem nadzieję, że nasz bohater trafi do nieco lepszego świata, będzie miał u boku kochającą osobę, a też sam w jakimś stopniu pogodzi się ze wszystkim, co go w życiu spotkało.
Tak samo jak my pogodzimy się z końcem serialu, który choć miewał lepsze i gorsze momenty (także w tym sezonie – po finale jeszcze bardziej uważam, że historia o ojcu Elliota była niepotrzebna), bez wątpienia zostawił po sobie wyraźny ślad. Czy był "Mr. Robot" produkcją, która zmieni świat? Nie, ale wcale nie miał takich ambicji. Chciał za to opowiedzieć piękną, prostą i poruszającą historię w absolutnie wyjątkowy sposób. Nikt nie może powiedzieć, że mu się nie udało.