"Mroczne materie" otwierają bramę do innych światów i łamią serca – recenzja finału 1. sezonu
Mateusz Piesowicz
23 grudnia 2019, 21:12
"Mroczne materie" (Fot. HBO)
Jeśli spodziewaliście się, że "Mroczne materie" nie prowadzą do szybkiego happy endu, gratulujemy przenikliwości. A jeśli nie, to całkiem możliwe, że szok po finale jeszcze nie minął. Spoilery!
Jeśli spodziewaliście się, że "Mroczne materie" nie prowadzą do szybkiego happy endu, gratulujemy przenikliwości. A jeśli nie, to całkiem możliwe, że szok po finale jeszcze nie minął. Spoilery!
"Niedźwiedzie szykują się do ostrzału artyleryjskiego" – nie jest to kwestia, jaką spodziewałbym się usłyszeć gdziekolwiek i w jakichkolwiek okolicznościach. Nawet w serialu takim jak "Mroczne materie", gdzie całkiem poważnie dyskutowane kwestie wiary stykają się z motywami rodem z odlotowego fantasy. I może właśnie ta wyjątkowość zadecydowała o powodzeniu produkcji BBC i HBO, która mając swoje wady, potrafiła jednak zapaść w pamięć i czasem naprawdę mocno zbić z tropu. Finałowy odcinek był tego najlepszym dowodem.
Mroczne materie – szokujący finał 1. sezonu
Bo sami musicie przyznać, że o ile nie znaliście wcześniej książkowego pierwowzoru, zakończenie zafundowane przez twórców w "Betrayal" mogło wydać się szokujące. Jasne, na tak wczesnym etapie produkcji trudno było oczekiwać finiszu w stylu "…i żyli długo i szczęśliwie", ale jednak są jakieś umowne granice, których w tego typu opowieściach się nie przekracza. Ot, choćby zabijanie dzieci przez pozytywnych bohaterów, a do takich zaliczaliśmy przecież Lorda Asriela (James McAvoy), nawet mimo niewątpliwie fatalnego gustu w kwestii kobiet i niedźwiedzi.
W porządku, na tytuł ojca roku na pewno sobie nie zasłużył, jednak mieliśmy podstawy sądzić, że z dwojga rodziców Lyry (Dafne Keen), on jest akurat tym porządniejszym. Teraz już absolutnie nie mam takiej pewności, bardzo współczując za to naszej małej bohaterce. Z jednej strony ojciec – morderca jej najlepszego przyjaciela, z drugiej matka, dokonująca równie potwornych czynów na jeszcze większą skalę. A pośrodku tego wszystkiego zdezorientowana dwunastoletnia dziewczynka, niemająca żadnych złudzeń, że została pozostawiona sama sobie. Jak zawsze zresztą, co słusznie zauważył jej dajmon.
Z całą pewnością nie jest to rozwiązanie, jakiego na zdrowy rozum można by się tu spodziewać, ale też nieprawdą byłoby stwierdzenie, że "Mroczne materie" zostawiły nas w poczuciu absolutnego mroku i beznadziei. Nie, Lyra nie jest całkiem sama, choć może sobie w tym momencie nie zdawać z tego sprawy. Kwestią czasu pozostaje zatem, by skrzyżowały się losy jej i niejakiego Willa Parry'ego (Amir Wilson), ale to już historia na inną opowieść. A raczej drugi sezon tej samej – warto wspomnieć, że zdjęcia do niego już trwają.
Mroczne materie, czyli wiara i fantastyka
Zanim jednak zastanowimy się, co dalej, pozostańmy jeszcze przy zakończeniu 1. sezonu. To nie miało przecież tylko i wyłącznie poruszać, ale też pewne sprawy wyjaśnić. Choćby kwestię Pyłu, zaciętości z jaką wszelki ślad po nim próbuje zatrzeć Magisterium, a także motywacje Asriela, wykraczające nieco dalej niż czysto naukowa ciekawość. I choć szczegóły pozostają jeszcze do ustalenia, można powiedzieć, że jesteśmy teraz zdecydowanie mądrzejsi niż jeszcze kilka odcinków temu.
A przy okazji dostrzegamy też znacznie lepiej, o co tak naprawdę w "Mrocznych materiach" chodzi, dlaczego nie jest to tylko kolejne fantasy i czemu swego czasu wywoływało ono spore kontrowersje. Bo przedstawienie konfliktu religii z nauką to jedno, ale całkiem otwarte podważanie filarów wiary chrześcijańskiej oraz uczynienie instytucji religijnych strażnikami ucisku, nadużyć i ciemnoty, to już coś zupełnie innego.
Tym większe gratulacje należą się zatem twórcom serialu, a szczególnie scenarzyście Jackowi Thorne'owi, który ani nie obrał strategii uników, jak przed laty filmowcy (o ile mnie pamięć nie myli, "Złoty kompas" pominął najbardziej niewygodne książkowe kwestie), ani nie poszedł na łatwą konfrontację. Zamiast tego kazał się widzom zastanowić, czyniąc wprawdzie Magisterium organizacją na wskroś złowrogą, ale bynajmniej nie gloryfikując przeciwstawionego im Asriela. Jak ambiwalentne odczucia wzbudza bohater, który w imię walki o wyzwolenie ludzkości jest w stanie posunąć się do wszystkiego, nie trzeba przecież nikomu tłumaczyć. Podobnie zresztą jak jego partnerka.
Choć więc "Mroczne materie" osadzają się na skomplikowanych tematach, szczególnie że wciąż mówimy o literaturze i serialu przeznaczonym dla młodych odbiorców, nie brną jednak w tanią sensację. Zadając trudne pytania i nie udzielając na nie jednoznacznych odpowiedzi, twórcy zmuszają widzów do poszukiwań na własną rękę. W pewnym sensie zachęcają zatem do podążania ścieżką na wzór Lyry – kierującej się prostymi emocjami i wolną od często niesłusznych przekonań narzuconych przez dorosłych.
Dafne Keen to największa zaleta Mrocznych materii
Niewiele by jednak było nawet z najlepiej przełożonej na ekran adaptacji, gdyby nie udało się jednocześnie trafić z obsadą głównej roli. W przypadku "Mrocznych materii" na szczęście podobnego problemu nie było ani przez chwilę, bo Dafne Keen przez cały sezon udowadniała, że casting przeprowadzono wzorowo – finał niejako to przypieczętował.
Pisząc bowiem wcześniej o mocnej końcówce czy poruszanych przez serial kwestiach, nie wspomniałem jeszcze o jednym. Mianowicie prostym fakcie, że bez odpowiedniego emocjonalnego podłoża, nic by z ambitnych planów wyszło. W najlepszym wypadku zostalibyśmy z intrygującą, ale pustą jak wydmuszka fabułą, mogącą sprawdzić się co najwyżej w roli ciekawostki. Tymczasem dzięki wysiłkom młodej aktorki (i dzielnie jej partnerującemu Lewinowi Lloydowi w roli Rogera), efekt końcowy był zupełnie inny.
Łatwo było się zatem nie tylko przejąć losem niewinnego chłopca, ale też zrozumieć wszystkie targające Lyrą uczucia. A tych w ciągu godziny mieliśmy całą masę – od bolesnego zawodu spotkaniem z ojcem, przez krótkie momenty szczęścia i nadziei, aż do strachu, smutku i raz po raz odradzającej się waleczności. Zachować w tym wszystkim wrażliwość, szczerość i mimo wszystko umiar, to nie jest byle co. Zwłaszcza gdy mowa o czternastoletniej aktorce, dla której to pierwsza główna rola w karierze, i która zdołała nie utonąć w towarzystwie znacznie bardziej utytułowanych wykonawców.
Mroczne materie – dokąd prowadzi droga Lyry?
Zdołała także unieść na swoich barkach ciężar finału, który mimo że zawierał i trochę spektakularnej akcji z niedźwiedziami w rolach głównych (ja wcale nie żartowałem z tą artylerią), i dawał możliwość wykazania się McAvoyowi oraz Ruth Wilson (pani Coulter wyrosła na najbardziej złożoną dorosłą postać w serialu), ostatecznie sprowadzał się do Lyry. Dziewczynki, której rola w całej historii nadal pozostaje w dużej mierze tajemnicą, ale wiadomo, że będzie kluczowa i nie ograniczy się do jednego z tutejszych światów.
Ten drugi, stanowiący przy okazji największe odstępstwo od książek, na jakie pozwolili sobie twórcy, oczywiście również pojawił się w finale. Wątek ten, otwierając furtkę do kolejnego sezonu i już zapowiadając, co nas w nim czeka, nie zdołał jednak w ostatnim ruchu szczególnie zmienić swojego statusu. Wprowadzenie go już teraz było prawdopodobnie bardzo sensownym posunięciem, ale nie ma co się oszukiwać – historia Willa Parry'ego jak dotąd ani przez moment nie była choćby w podobnym stopniu ekscytująca, co podróż Lyry Belacquy Złotoustej.
Sądzę jednak, że zmiana na tym polu to wyłącznie kwestia czasu i mam nadzieję, że nie będziemy musieli czekać zbyt długo, by ją zobaczyć. Za bardzo przywiązałem się do Lyry, Pantalaimona i całej reszty, której w finałowym odcinku nie uświadczyliśmy choćby na chwilę (gdzie jest Lee?!), by zachowywać teraz anielską cierpliwość.