"Wiedźmin" to nijaka adaptacja, w której kompletnie brakuje magii – recenzja serialu Netfliksa
Marta Wawrzyn
20 grudnia 2019, 09:01
"Wiedźmin" (Fot. Netflix)
Przyzwoita adaptacja i solidne rzemiosło to największe komplementy, jakimi można obdarzyć netfliksowego "Wiedźmina". Serial równie nijaki, co większość ostatnich propozycji platformy.
Przyzwoita adaptacja i solidne rzemiosło to największe komplementy, jakimi można obdarzyć netfliksowego "Wiedźmina". Serial równie nijaki, co większość ostatnich propozycji platformy.
Jak stworzyć nową "Grę o tron" dziesięć lat po tym, jak "Gra o tron" odniosła sukces? To pytanie z jakiegoś powodu zajmuje platformy streamingowe, nie pozwalając popkulturze iść do przodu. Podczas gdy Amazon wydał absurdalne pieniądze na prawa do "Władcy Pierścieni", Netflix zabrał się za "Wiedźmina", sagę Andrzeja Sapkowskiego, której adaptacja musiała i będzie wywoływać w Polsce ogromne emocje. Znacznie większe niż na to zasługuje, sądząc po tym, co zobaczyłam w pięciu odcinkach (z ośmiu) udostępnionych przez Netfliksa do recenzji przed premierą serialu.
Wiedźmin Netfliksa to serial solidny, poprawny i nijaki
"Wiedźmin" jest produkcją tak doskonale przeciętną, jak to tylko możliwe. Produktem korporacji, która nie ceni rzeczy niezwykłych, przełomowych i stara się zdobywać jak najszerszą publikę, jak najmniej ryzykując. Zwłaszcza kiedy wykłada miliony dolarów na każdy odcinek. Ten brak odwagi dosłownie pęta "Wiedźmina", odzierając opowiadania Sapkowskiego ze wszystkiego, co było w nich wyjątkowe.
Miejsce plastycznych opisów zajmują totalnie przeciętne obrazki, wspaniale napisane dialogi skrócono do niezbędnego minimum i pozbawiono stylizowanego języka, a wszystko, co zatrzymywało choć na chwilę akcję i skłaniało do myślenia, zwyczajnie wyrzucono. Nie ma też mowy o subtelności, z jaką autor wiedźmińskiej sagi komentował stan współczesnego świata, ani jakichkolwiek niuansach czy żartobliwych odniesieniach do tego wszystkiego, na czym Sapkowski oparł swoją mitologię. To prosty amerykański produkt, opierający się na założeniu, że najlepiej wyłożyć już na dzień dobry kawę na ławę, tak żeby wszyscy na pewno zrozumieli, o co chodzi i przypadkiem nie stracili cierpliwości, oglądając pierwsze odcinki. Showrunnerka Lauren S. Hissrich sugerowała to już zresztą w licznych wywiadach, wyjaśniając, czemu chce poprowadzić chronologicznie wątki Yennefer i Ciri.
Efekt jest solidny, poprawny i tak nudny, że zdarzyło mi się raz czy dwa (no dobrze, raczej dwadzieścia) przysnąć w trakcie 60-minutowych albo i dłuższych odcinków. Już pierwszy odcinek pokazuje, jaki to zachowawczy serial i jak bardzo "po bożemu" poprowadzono tutaj akcję. "Początek końca" to nie adaptacja opowiadania ze strzygą, od którego zaczyna się cykl Sapkowskiego, tylko "Mniejszego zła". Czemu tak? Bo "Mniejsze zło", w którym Geralt z Rivii (Henry Cavill) spotyka bardzo problematyczną księżniczkę o imieniu Renfri (Emma Appleton), odbywa debatę sprowadzającą się do tego, czy zło da się stopniować, i zostaje "rzeźnikiem z Blaviken", jest pierwsze na osi czasu.
Serial Wiedźmin przepisał wątki Ciri i Yennefer
Serialowy "Wiedźmin" zaczyna się od tej właśnie historii, co samo w sobie jeszcze nie jest aż tak fatalnym pomysłem (choć jego odbywający się na wielu poziomach pojedynek z Renfri bardzo spłycono). Te zaczynają się chwilę później. Historia Białego Wilka już od pilota przeplata się z wątkiem Cintry i księżniczki Cirilli (Freya Allan), a w drugim odcinku, zatytułowanym "Cztery marki", dochodzi do nich część poświęcona Yennefer (Anya Chalotra). I tak sobie współegzystują trzy różne seriale w ramach jednego serialu, kompletnie bez sensu, ale ważne, że chronologicznie.
Czemu Lauren S. Hissrich uparła się, żeby opowiadać historie obu najważniejszych kobiet w życiu Geralta po kolei, od A do Z, nie mam pojęcia. Ona sama tłumaczy się tym, że chciała, aby panie stanęły bardziej na własnych nogach, zanim poznają wiedźmina, co jest argumentem mocno nietrafionym. Bo dzieje się coś dokładnie odwrotnego, zwłaszcza w przypadku Yen. Czarodziejka, którą spotykamy razem z Geraltem w opowiadaniu "Ostatnie życzenie", nie tylko stoi na własnych nogach, ale też robi na czytelnikach równie piorunujące wrażenie co na wiedźminie. W serialu poznajemy ją jako zalęknione dziewczątko i oglądamy jej transformację w Yennefer, którą znamy. Efekt jest taki, że postać traci całą swoją tajemniczość i sporo uroku, mimo że Chalotra pod względem aktorskim wypada więcej niż przyzwoicie.
Równie łopatologicznie prowadzony jest wątek Ciri, z którą problem pojawia się, kiedy tylko ją widzimy po raz pierwszy (a w zasadzie pojawił się w momencie ogłoszenia castingu). Dlaczego ten zadziorny dzieciak tutaj jest nastoletnią pannicą? Co miała przynieść ta zmiana? Jak to wpłynie na jej relację z Geraltem i czy aby na pewno korzystnie? Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale mogę powiedzieć, że wątek ucieczki księżniczki z Cintry i tego wszystkiego, co ją spotkało w Brokilonie, został poprowadzony najmniej ciekawie ze wszystkich, bez werwy.
Przy fragmentach z Geraltem Hissrich i spółka najmniej manipulowali, a "jedynie" mocno je spłycili. Ale wciąż, przygody wiedźmina w kolejnych odcinkach bardziej niż wielowymiarowe, dające ogromne pole do interpretacji opowiadania Sapkowskiego przypominają banalny procedural z potworami tygodnia. Skomplikowane debaty o wolności, równości, niechęci do tego, co obce i inne, w serialu są sprowadzone do gotowych interpretacji serwowanych za pomocą błyszczącej amerykańskiej łopaty. Cavill, który sporo czasu spędził na wyczerpujących treningach, jest fenomenalny w scenach walki, ale nie potrafi wiele wyczarować ze scenariuszowych frazesów.
Z czarowaniem serial ogólnie ma problem. Nie ma tu magii, nie ma wizji, nie ma iskry, nie ma żadnego wyróżnika czy własnego klimatu. Przeciętnej jakości obrazom, nie raz, nie dwa przyzdobionym efektami specjalnymi w stylu CW, towarzyszy niespecjalnie zapadająca w pamięć muzyka. To, co jest najlepsze w jedynej scenie batalistycznej, zmieściło się w zwiastunie. Na czołówce Netflix zaoszczędził. Wszystko to składa się na stockowe fantasy, które można by pomylić z jakimiś "Elfami 90210", gdyby nie dobrze znana w kraju nad Wisłą postać z białymi włosami.
Wiedźmin Netfliksa – nie ma magii, ważne, że są cycki
Nie oszczędzono nam za to golizny i przemocy. Jak na twórczynię, której zależy, żeby kobiece bohaterki stały na własnych nogach, Hissrich ostro sobie poczyna z Yennefer, rozbieraną bardzo nachalnie przy każdej możliwej okazji. Tam, gdzie u Sapkowskiego rządził seksapil i niedopowiedzenie — mówię zwłaszcza o opowiadaniu "Ostatnie życzenie" — w serialu są po prostu cycki w hurtowej ilości. Bo czemu niby kobiety miałyby uprawiać czary mary w ubraniu, skoro da się bez?
Niedoskonałości techniczne czy epatowanie golizną jak z pierwszych sezonów "Gry o tron" dałoby się jeszcze przełknąć, gdyby to był serial mogący stanąć w szranki z "Grą o tron". Niestety, obie produkcje dzieli taka przepaść, że nawet po finałowej serii GoT aż chce się docenić pracę Davida Benioffa i D.B. Weissa, showrunnerów, którzy dopóki mieli co adaptować, robili to dobrze. W "Wiedźminie" toporny scenariusz, w którym co chwila widać mozolny wysiłek, jaki włożono w próby najzwyklejszego ogarnięcia świata stworzonego przez Sapkowskiego, razi najbardziej. Hissrich postanowiła poprawić tudzież uprościć materiał książkowy, który poprawek ani uproszczeń nie wymagał. Wymagał za to twórcy z wizją, który nie okroiłby go z tego, co najlepsze. I stacji, która takich twórców się nie boi.
I wcale nie chodzi o to, że to powinna być bardziej wierna adaptacja. "Watchmen" pokazało, że showrunner, który jest artystą, a nie wyrobnikiem, mając wsparcie stacji, potrafi zrobić cuda, luźno odwołując się do materiału źródłowego. "Wiedźmin" trzyma się litery książek bardzo mocno, gubiąc gdzieś przy tym ich ducha. A jednocześnie trudno serial całkiem skreślić, bo o ile trzy pierwsze odcinki wypadają słabiutko, czwarty i piąty — oparte na "Kwestii ceny" i "Ostatnim życzeniu" — dają nadzieję, że może uda się złapać wiatr w żagle. Między Cavillem i Chalotrą pojawiają się zalążki ekranowej chemii, swoje momenty ma Jodhi May jako Calanthe, ma je też, z początku trudny do zaakceptowania, Joey Batey w roli Jaskra.
Ciekawa jestem, jak serial ocenią zagraniczni widzowie i krytycy (cały świat miał embargo na wypowiedzi do momentu premiery, nie tylko Polska), zwłaszcza ci, którzy o "Wiedźminie" nigdy nie słyszeli. Czy dostrzegą w tej historii cokolwiek wyjątkowego? Czy będą w stanie śledzić poszarpaną fabułę, przeskakującą z miejsca na miejsce? Czy jakimś cudem odnajdą w tym przesłanie sagi Sapkowskiego, tak aktualne w dzisiejszym świecie i tak strywializowane przez serial Hissrich? Czy zaprzyjaźnią się z mrukliwym wiedźminem, zakochają się w Yennefer i będą chcieli przytulić do serca dziecko niespodziankę? Mam co do tego poważne wątpliwości.
Próbując stworzyć taki sam serial, jak HBO prawie dziesięć lat temu, Netflix popełnił błąd za błędem. Nie tędy droga. Nie tak powstają rzeczy wielkie, nie tak tworzy się historię telewizji. Tak dopisuje się kolejny nieciekawy rozdział do ery, w której przeciętniactwo wygrywa z jakością, a produkcje Netfliksa kojarzą się coraz gorzej.