"Castle Rock" prowadzi pokrętną drogą wprost do "Misery" – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
14 grudnia 2019, 19:03
"Castle Rock" (Fot. Hulu)
Różne ścieżki obierało w 2. sezonie "Castle Rock", ale wszystkie zmierzały w dość oczywistym kierunku. Czy w ostatnim odcinku udało się dotrzeć do celu? Spoilery!
Różne ścieżki obierało w 2. sezonie "Castle Rock", ale wszystkie zmierzały w dość oczywistym kierunku. Czy w ostatnim odcinku udało się dotrzeć do celu? Spoilery!
Jeśli zapytacie mnie o krótką opinię na temat 2. sezonu "Castle Rock", odpowiem prawdopodobnie: dziwny. Ale dziwny nie w takim stylu, jak jego poprzednik, w którym Kingowskie motywy mieszały się z niesamowitą oryginalną historią. Dziwny w mniej pozytywnym znaczeniu, bo na przestrzeni dziesięciu odcinków twórcy zaserwowali całą masę pomysłów dobrych, średnich i kompletnie chybionych. Nie może zatem zaskakiwać, że również finał był ich zlepkiem.
Castle Rock, czyli dwie historie w ramach jednej
Co więcej, był to zlepek przedzielony na pół, bo w "Clean" twórcy już nawet nie próbowali się wysilać, by w przekonujący sposób połączyć dwa przewodnie wątki tego sezonu w jedną historię. Ot, przez pierwszą część finału kończyliśmy sprawę z satanistami pod wodzą Ace'a/Augustina (Paul Sparks), dosłownie odmierzając czas do wybuchu, a zaraz po nim rzuciliśmy Jerusalem's Lot, Castle Rock i całe Maine we wszystkie diabły, by udać się do Kanady z Annie (Lizzy Caplan) i Joy (Elsie Fisher). Czy muszę mówić, która połowa podobała mi się bardziej?
Satanistyczno-magiczno-horrorowa afera miała według mnie w ciągu dziesięciu odcinków dwa dobre momenty. Pierwszy na samym początku, gdy jeszcze nie było wiadomo, o co w niej chodzi i na tej niewiedzy opierał się serialowy klimat, i drugi w chwili, gdy twórcy wpletli w nią znanego nam Dzieciaka, tutaj dla odmiany zwanego Aniołem (Bill Skarsgård). Tak wyraźne powiązanie z pierwszym sezonem było równie niespodziewane, co całkiem udane – przynajmniej przez pewien czas. Bo jak już wiemy po finale, nie prowadziło to właściwie donikąd.
Tak samo zresztą jak cały wątek, który najpierw stopniowo przestawiał wajchę z tajemniczości w stronę obrzydliwości, by na koniec zafundować nam czystą akcję, w której niemal było słychać nerwowe tykanie bomb pod domem Marstenów. Owszem, dało się tam odczuć pewne napięcie, związane głównie z tym, czy Annie zdoła w porę uratować Joy, ale niestety w dużej mierze przykrywał je ogólny bezsens tej bieganiny i równie tandetne, co przewidywalne sztuczki w stylu wyciągania raz dobrego, a raz nie Popa Merrilla (Tim Robbins) z kapelusza.
I po co to wszystko? Cóż, w sumie ciężko stwierdzić. Coś wybuchło, posąg spadł do dziury, ktoś oberwał nożem i wielki plan podboju świata runął w jednej chwili niczym domek z kart. Sam nie wiem, kto miał bardziej rozczarowane oblicze – Anioł obserwujący to niepowodzenie, czy ja oglądający, jak ten bez słowa rozpływa się w powietrzu. Trudno było nie odnieść przy tym wrażenia, że jego pojawienie okazało się picem na wodę, które nie wniosło nic do już i tak pustej historii. Patrząc, jak gwałtownie urwali ją twórcy, zaczynam nabierać podejrzeń, że oni oceniali ją podobnie.
Castle Rock jako pokręcony prequel Misery
Ale to oczywiście tylko moje małe wyzłośliwianie się na nierówny sezon, który na finiszu przedstawił przesądzający dowód na stwierdzenie, że kiepsko rozłożono w nim akcenty. Wystarczyło wszak zakończyć sprawę czterystuletnich typów i bez wyjaśnienia pozbyć się balastu w osobach zbędnych drugoplanowych postaci, a od razu "Castle Rock" stało się bardziej interesujące. Zaskakujące w takim samym stopniu jak odkrycie, że prywatny horror dwóch bliskich sobie osób jest bardziej zajmujący od oklepanej krwawej łaźni.
Finałowy zwrot w stronę Annie i Joy był więc w gruncie rzeczy od początku nieunikniony. I choć na starcie sądziłem, że twórców nie będzie szczególnie obchodziło zmierzanie ze swoją historią w stronę "Misery", a nawet wolałem, by tego nie robili, cały sezon kazał mi zmienić zdanie. Bo tak naprawdę matka i córka (czy raczej siostry) to nie tylko jedyne postaci, na które był tu konkretny pomysł, ale też trzeba przyznać, że ten zwyczajnie wypalił. Należy wręcz narzekać, że twórcy nie poświęcili mu się w stu procentach.
Bo co kogo obchodzą starodawne strachy, gdy pod ręką są wielowymiarowe bohaterki z krwi i kości? Joy napisała w swoim pożegnalnym liście, że stara się zapomnieć o czasach Maine – słusznie, też bym tak chciał, najlepiej zamiast tego poznając jeszcze lepiej historię jej i Annie. Pewnie wówczas końcowy twist uderzyłby mnie znacznie mocniej. A tak doceniam go raczej ze względu na pomysłowość niż walory emocjonalne. Ale zawsze coś.
Castle Rock – co się stało z Annie Wilkes?
Zwłaszcza że ostatecznie podróż tutejszej Annie Wilkes do zostania tą Annie Wilkes była całkiem satysfakcjonująca. W dużej mierze ze względu na świetną kreację Lizzy Caplan, której dzielnie kroku dotrzymywała Elsie Fisher, ale też po prostu dzięki nieźle napisanemu scenariuszowi. Jasne, gdzieniegdzie obierającemu drogę na skróty (nie mogę wybaczyć szybkiego pozbycia się Rity, w dodatku w tak absurdalny sposób), ale potrafiącemu to wynagrodzić choćby przedstawieniem niezdrowej relacji bohaterek.
Relacji, która teraz, gdy patrzy się na nią z odpowiednim dystansem, wydaje się, że od początku mogła mieć tylko jedno nieuniknione i absolutnie oczywiste zakończenie. Co nijak nie zmienia jego mocy. Zatoczenie pełnego koła od porzuconej próby utopienia niemowlęcia do skutecznego zabójstwa ("oczyszczenia") nastolatki robi bowiem wrażenie, jakkolwiek byśmy oceniali wszystko, co do tej tragicznej konkluzji prowadziło. Były w tym smutek, strach i żal, ale był też jakiś okropny sens i zrozumienie, że inaczej skończyć się nie mogło, choćby Annie jeszcze długo wmawiała sobie coś zupełnie innego.
Rzecz jasna także ze względu na ciąg dalszy jej historii, tutaj już zasygnalizowany pojawieniem się Paula Sheldona i jego "fanki numer jeden", co było zakończeniem zgrabnym i dobrze wpisującym się w Kingowskiego ducha serialu. Pytanie, czy jeszcze będziemy mieli okazję ponownie się w nim zanurzyć, pozostaje na ten moment otwarte – twórcy twierdzą, że mają pomysł na kontynuację, ale Hulu dotąd jej nie zamówiło. Ja mimo wszystkich zastrzeżeń wobec 2. sezonu chciałbym ją zobaczyć, choćby żeby sprawdzić, czy większa historia łącząca całe "Castle Rock" ma jakikolwiek sens.