"Pani Fletcher" kończy się finałem, po którym aż chce się więcej — recenzja ostatniego odcinka miniserii HBO
Kamila Czaja
11 grudnia 2019, 21:12
"Pani Fletcher" (Fot. HBO)
Jedna z milszych, aczkolwiek bardzo krótkich niespodzianek serialowych dobiegła logicznego końca. Będziemy za "Panią Fletcher" i Kathryn Hahn bardzo tęsknić. Spoilery.
Jedna z milszych, aczkolwiek bardzo krótkich niespodzianek serialowych dobiegła logicznego końca. Będziemy za "Panią Fletcher" i Kathryn Hahn bardzo tęsknić. Spoilery.
Bardzo trudno pisać o serialu, w którym dzieje się wszystko jakby pod powierzchnią. Zwłaszcza że Marta wiele już o "Pani Fletcher" napisała. Nie chcielibyśmy jednak zignorować finału miniserii, która wyrosła na jedno z milszych zaskoczeń roku. Zaczynałam oglądać tę historię, bo zawsze to HBO, a poza tym jestem wielką zwolenniczką dawania genialnej Kathryn Hahn szansy znalezienia się na pierwszym planie.
Z raczej niezobowiązującego serialu opartego w gruncie rzeczy na dość prostym pomyśle – ot, rozwódka po wyjeździe syna na studia próbuje wyjść z marazmu poprzez seksualne eksperymenty i otwarcie się na nowe doznania – w ciągu zaledwie paru krótkich odcinków stała się dla mnie "Pani Fletcher" serialem, od którego zaczynałam poniedziałki z HBO GO. Tak "Watchmen", to produkcja zdecydowanie bardziej spektakularna, a "Dolina Krzemowa" miała dobry finałowy sezon, ale to właśnie pół godziny z Eve (Hahn) i Brendanem (Jackson White) stanowiło priorytet.
Pani Fletcher, czyli dobry każdy plan
To spory wyczyn, jeśli wziąć pod uwagę, że tak polubiłam "Panią Fletcher" mimo faktu, że Brendan to jedna z najbardziej irytujących postaci co najmniej tego roku. Jego wątek był niezbędny jako przeciwwaga dla pozostałych, opowieść o tym, jak król liceum zderza się ze światem, w którym jego maczyzm nikomu nie imponuje, a uroczy uśmiech nie zastąpi wiedzy. Co nie przeszkadzało mi się zżymać przez większość czasu, kiedy Brendan był na ekranie.
Finał sporo mi jednak w tej kwestii wynagrodził. Zachodzącą powoli w niegotowym na dorosłość "dzieciaku" zmianę poprowadzono przekonująco. Jego pokorny powrót do domu po tym, jak zawalił wszystko, co było do zwalenia, świetnie zestawiono nie tylko z sytuacją Eve, która przeszła długą drogą do samorealizacji. Wyzyskano też kontrast z losami Juliana (Owen Teague), który ze sterroryzowanego przez Brendana szkolnego outsidera z każdym odcinkiem nabierał pewności siebie, co w połączeniu z wrażliwością (i tym zakładaniem włosów za ucho!) sprawiało, że nieśmiały chłopak zmienił się w obiekt pożądania.
Drugi plan to zresztą jedna z mocnych stron "Pani Fletcher". Mimo stosunkowego niedługiego czasu na ekranie zarówno koleżanka Eve z pracy, Amanda (Katie Kershaw), jak i grupa z zajęć pisarskich, w tym zwłaszcza właśnie Julian, ale i Margo (Jen Richards), transgenderowa postać w poprowadzonym empatycznie wątku, zapadają w pamięć widza i chciałoby się spędzić z nimi więcej czasu.
Pani Fletcher, tęsknoty i namiętności
I w ogóle chciałoby się więcej "Pani Fletcher". Nie dlatego, że czegoś tu zabrakło. Całość została świetnie skomponowana. Finałowy odcinek pokazuje, że wszystko było ważne. Sceny pozornie mało istotne służyły nie tylko budowaniu klimatu. Ludzie napotkani przez Eve, rozmowy, perypetie z byłym mężem, kolejne próby wyjścia poza rutynę inspirowane filmami pornograficznymi, często rozczarowujące w praktyce – to wszystko prowadziło do finału, w którym bohaterce udało się znaleźć spełnienie: w łóżku, ale przecież nie tylko.
Dojrzewanie Eve do wolności, do odważnej realizacji pragnień, ale i do otwarcia na czułość rozpisano bardzo elegancko, zwracając uwagę na detale (choćby stroje) i pokazując rozwój postaci na wielu poziomach. Tak, tytułowa pani Fletcher, chociaż przecież w finale już nie Fletcher, spełnia cel poprzez erotyczny trójkąt z dwiema osobami, których pożądała najbardziej. Ale miniseria Toma Perrotty na podstawie jego powieści to nie żeńska wersja "Californication", nawet jeśli Eve ma kryzys wieku średniego, chce pisać i eksperymentuje z seksem.
Pani Fletcher, czyli dajcie nam więcej
Są tu mocne, nietrudne do rozszyfrowania symboliczne momenty, choćby zmiana nazwiska, ale siła tkwi przede wszystkim w subtelnościach, w spojrzeniach, niedopowiedzeniach, zaskakujących, ale bardzo udanych zestawieniach postaci (w finale mamy na przykład dwa nietypowe, a świetnie wypadające duety w samochodach). A nawet scena erotyczna, która mogłaby być skandalizująca, to przede wszystkim pochwała nie tylko namiętności, ale i więzi, które coś znaczą. I bardzo logiczne rozwiązanie, idealnie wynikające z wcześniejszych odcinków.
Eve Mackey w finałowym "Welcome Back" wraca do prawdziwej siebie, zrzuca niewygodny gorset pani Fletcher i może podbijać świat. Jej syn natomiast wraca do domu, skarcony przez otoczenie, które słusznie nie zamierzało znosić jego niedojrzałości. A to wszystko pięknie zagrane, dobrze zaplanowane, ujmujące i wciągające, chociaż nieopierające się przecież na jakichś fabularnych fajerwerkach. Nie ma więc niedosytu, ale mimo wszystko chciałoby się wiedzieć, co będzie dalej. I jeszcze trochę pobyć z tymi ludźmi (kiedyś może nawet z Brendanem!).