"Dolina Krzemowa" dostała zakończenie, na jakie zasłużyła – recenzja finału serialu HBO
Mateusz Piesowicz
10 grudnia 2019, 21:28
"Dolina Krzemowa" (Fot. HBO)
Wielki sukces, spektakularna klapa, a może coś pomiędzy? "Dolina Krzemowa" nie obrała w finale oczywistych ścieżek i dobrze na tym wyszła. A co z jej bohaterami? Uwaga na spoilery!
Wielki sukces, spektakularna klapa, a może coś pomiędzy? "Dolina Krzemowa" nie obrała w finale oczywistych ścieżek i dobrze na tym wyszła. A co z jej bohaterami? Uwaga na spoilery!
Można powiedzieć, że "Exit Event" miał wszystko, czego należało się spodziewać po finałowym odcinku serialu. Pomysłowy scenariusz i czasem przekraczające granicę absurdu zwroty akcji. Napięcie godne filmów akcji i sporo autentycznych emocji. A wreszcie przemyślaną formę, satysfakcjonujące zakończenia i występy gościnne (choć ostatecznie bez tego, na który wielu liczyło). Czyli co, zero zaskoczenia? Nic z tych rzeczy.
Dolina Krzemowa – nieoczywisty finał serialu
A to dlatego, że Alec Berg, który osobiście napisał i wyreżyserował ten odcinek, postanowił zabawić się z widzami i ich przyzwyczajeniami, majstrując przy tych serialowych schematach, które wcześniej wydawały się oczywistością. Zwłaszcza po takim sezonie, który wprawdzie zrezygnował z kręcenia się w kółko na dużą skalę, ale mechanizmu wzlotów i upadków chłopaków z Pied Piper wcale nie porzucił. Po prostu zdynamizował je, pozwalając bohaterom naprawiać błędy i opanowywać kryzysy w ramach poszczególnych odcinków zamiast całych sezonów. Koniec końców zawsze było więc wiadomo, że Richard (Thomas Middleditch) i reszta wyjdą ze wszystkiego suchą stopą. Aż do teraz.
Oto bowiem w ostatnim akcie serialu, tuż przed triumfalnym startem zdecentralizowanej sieci, który był możliwy dzięki pokonaniu dziesiątek przeszkód, pojawiła się kolejna. Normalne – pomyślałem – tylko czekać, aż wydarzy się cud i jednak się uda. Ale nie, tym razem było inaczej. To nie jakiś głupi błąd, nieuwaga czy nieuczciwa konkurencja. To sam PiperNet okazał się zagrożeniem, uosabiając największe lęki względem technologii, a zarazem wszystko, czemu sprzeciwiał się jego założyciel, nie wiedząc, że chcąc dobrze, może zostać Robertem Oppenheimerem nowej epoki.
W przewrotny sposób "Dolina Krzemowa" zdołała zatem zostać przy znanym fabularnym schemacie walki z czasem i ratunku w ostatniej chwili, jednocześnie stawiając go na głowie. Pierwszy raz nasi bohaterowie musieli wszak walczyć nie by wygrać, ale żeby ponieść klęskę. Jeśli to nie jest synonim słodko-gorzkiego zakończenia, to nie wiem, co mogłoby nim być.
Zmiana klimatu na koniec Doliny Krzemowej
Tym bardziej że ambiwalentne odczucia były tu jeszcze podkreślane przez niecodzienny format odcinka. Odejście od tradycyjnej formy (nie było nawet czołówki) na rzecz fałszywego dokumentu i dziesięcioletniego przeskoku w czasie poskutkowało po części lekko nostalgicznym klimatem, a po części właśnie poczuciem nieuchronności jakiegoś rodzaju klęski. "Wszystko szło świetnie" – mówi na samym początku Richard i już podskórnie wiadomo, że to zapowiedź czegoś fatalnego.
Podobnie musiał czuć się sam CEO Pied Piper, gdy spokoju nie dawał mu z pozoru tak nieistotny szczegół, jak trzy kropki zamiast czterech. Urojenia? Przewrażliwienie? Irracjonalny strach przed odniesieniem sukcesu? Nie, zbyt dobrze znamy i Richarda, i "Dolinę Krzemową", by nie wiedzieć, co się zaraz stanie. Niepewna była tylko skala potencjalnej katastrofy. Jak się miało okazać, ta przerosła wszelkie wyobrażenia. Dość powiedzieć, że przeraziła nie na żarty nawet Gilfoyle'a (absolutnie perfekcyjny Martin Starr), a to już coś znaczy.
To zresztą jego słowa ("Stworzyliśmy potwora i musimy go zabić") są doskonałą ilustracją atmosfery finałowego odcinka. W pewnej mierze dobrze znanej, absurdalnie komediowej, ale również autentycznie złowrogiej, wywołującej nieprzyjemne ciarki. A to nie jest coś, do czego komedia HBO nas przyzwyczaiła. Dotąd przecież przedstawiała technologiczny światek i jego wady z humorem, nie tracąc wprawdzie z zasięgu wzroku poważnych kwestii, jednak ograniczając się do obudowania ich ostrą satyrą. Tutaj sięgnięto po inne metody, otwarcie mówiąc, co przyniesie powołanie nowej sieci do życia.
Ktoś powie, że twórcy za bardzo się ograniczyli – przecież nie trzeba było od razu wszystkiego niszczyć! Rzecz w tym, że takie zero-jedynkowe postawienie sprawy było konieczne, by właściwie wybrzmiał serialowy przekaz: nie było innego wyjścia. Jakkolwiek bolesne by się to nie wydawało, jak bardzo każdy z bohaterów próbowałby zaprzeczać, wszyscy wiedzieli, co muszą zrobić, by nie sprowadzić na świat nowego rodzaju zagłady. Można się zastanawiać, czy takie podejście do przyszłości technologii jest słuszne (i za bardzo nie trąci "Terminatorem"), ale trudno dyskutować z faktem, że w przedstawiony tu sposób robi odpowiednie wrażenie i daje do myślenia.
Dolina Krzemowa — co stało się z Pied Piper?
Uświadomiwszy zaś sobie, o jaką stawkę toczy się gra, już w pełnym napięciu można było obserwować, jak Richard i reszta próbowali w bohaterski sposób sabotować własny sukces. Wówczas z kolei mogliśmy wrócić do tego, co w "Dolinie Krzemowej" najlepsze, czyli obserwowania, jak błyskawicznie mnożą się tu niedorzeczne, a zarazem doskonale logiczne twisty.
Kapitalnie oglądało się więc, jak ekipa Pied Piper niemal zawaliła własną porażkę, jak katastrofa była o krok z powodu Gabe'a i Johna, jak sytuację musiał ratować Dinesh (Kumail Nanjiani), wzbijając się ponad odważny akt tchórzostwa i jak w decydującym momencie decyzję, by mu zaufać, podjął nie kto inny a Gilfoyle. A i tak na koniec przebito jeszcze to wszystko, serwując z pozoru najbardziej oczywisty żart na świecie. Pied Piper i szczury, łapiecie?
Wątpię, by dało się w tym momencie zrobić coś lepszego i pal licho, jak bardzo dziwaczne to rozwiązanie. Pasuje jak ulał. A że niektórzy (jak na przykład Bill Gates we własnej osobie) całkiem słusznie podejrzewają, że coś się tu nie zgadza? Cóż, niczego nie udowodnią (chyba że znajdą pewien pendrive), przynajmniej dopóki nasi bohaterowie sami nie przyznają się, że uratowali świat. Ech, ludzie z kręgosłupem moralnym to mają ciężkie życie.
Dolina Krzemowa – zakończenie dla każdego
Całe szczęście, że twórcy zdecydowali się jednak choć trochę im to życie osłodzić, ostatecznie nie skazując ich na biedę i totalny ostracyzm. Jasne, wszyscy musieli przełknąć niejedną gorzką pigułkę, ale koniec końców wydaje się, że wylądowali na czterech łapach. Wprawdzie Richard w swoim tytule naukowym ma Gavina Belsona, ale trudno wyobrazić sobie innego profesora etyki w technologii, prawda? Albo że Dinesh i Gilfoyle jednak nie skończą jako współpracownicy, a Monica (Amanda Crew) i Jared (Zach Woods) trafią lepiej, niż odpowiednio do NSA i domu opieki, by zajmować się staruszkami.
Zakończenia na jakie zasługiwali, dostali tu zresztą prawie wszyscy istotni bohaterowie, od rektora Big Heada począwszy, przez osadzoną Laurie Bream, a skończywszy na zupełnie nowym, a jednak ciągle takim samym Gavinie. Jego metamorfozę z ikony technologii do ikony literatury uważam wprawdzie za jeden z mniej udanych pomysłów scenarzystów, ale cóż, takie już prawo "Doliny Krzemowej". Serialu niedoskonałego, jednak na swój ekscentryczny sposób potrafiącego uderzać w emocjonalne nuty. Wzruszający i nieco osobliwy powrót ekipy do Erlichowego inkubatora oraz doskonale znana zabawa są na to najlepszym dowodem.
Zapytany, czy nie żałuje, że nie udało się uczynić świata lepszym, Richard odpowiada, że poszło im całkiem nieźle. I w sumie dokładnie to samo można napisać o całym serialu. Mającym swoje problemy (na czele ze wspomnianym Erlichem, co do którego powrotu twórcy długo trzymali nas w niepewności), także w nierównym ostatnim sezonie, ale dającym wgląd w niedostępny dla nas świat, a przede wszystkim pozostawiającym całościowo dobre wrażenie i sporo przyjemnych wspomnień. Inny od oczekiwanego i daleki od banału finał również się do nich zaliczy.