10 seriali, które warto teraz obejrzeć na HBO GO
Redakcja
30 listopada 2019, 19:53
Fot. HBO/Hulu/BBC
Jeśli dopiero zaczynacie przygodę z HBO GO albo nie macie pomysłu, co obejrzeć, mamy 10 propozycji. To seriale, które są ostatnio popularne w serwisie albo wkrótce wrócą z nowymi odcinkami. Plus odrobina klasyki.
Jeśli dopiero zaczynacie przygodę z HBO GO albo nie macie pomysłu, co obejrzeć, mamy 10 propozycji. To seriale, które są ostatnio popularne w serwisie albo wkrótce wrócą z nowymi odcinkami. Plus odrobina klasyki.
Watchmen
Można się spierać, czy to najlepszy z obecnie emitowanych seriali, ale nie ulega wątpliwości, że pod względem oryginalności bije konkurencję na głowę. I to pomimo tego, że jest przecież kolejną historią o superbohaterach, a tych moglibyście mieć już po dziurki w nosie. "Watchmen" powinniście jednak dać szansę i to nie tylko dlatego, że z oryginalnym komiksem autorstwa Alana Moore'a nie ma wcale tak wiele wspólnego.
A nie ma, bo serial Damona Lindelofa ("Pozostawieni") jest sequelem, rozgrywającym się 34 lata po komiksowych wydarzeniach i utrzymanym w klimacie oryginału, lecz opowiadającym całkiem nową historię. Akcja rozgrywa się w Tulsie, w dzisiejszych czasach, ale w alternatywnej rzeczywistości, w której prezydentem USA jest Robert Redford, zdarza się, że z nieba spadają kałamarnice, a policjanci muszą ukrywać się za maskami z obawy o bezpieczeństwo. Głównym zagrożeniem jest natomiast rasistowska organizacja terrorystyczna zwana Siódmą Kawalerią, której wojnę wypowiada m.in. kryjąca się za kostiumem bojowej zakonnicy Angela Abar (Regina King).
Brzmi dziwnie? Owszem, a to tylko początek nieuwzględniający choćby roli tajemniczego mężczyzny granego przez Jeremy'ego Ironsa i całej reszty początkowo trudnych do wytłumaczenia motywów. Czasem znanych z komiksu (którego znajomość nie jest absolutnie wymagana, ale ułatwia życie), czasem z rzeczywistości, a czasem będących w stu procentach wytworem twórczej wyobraźni. Razem składa się to na historię wymagającą cierpliwości i niekoniecznie łatwą w odbiorze, ale wciągającą i inną od wszystkiego, co znajdziecie dziś w telewizji.
No i przede wszystkim naprawdę wartą uwagi oraz mającą coś do powiedzenia, nawet jeśli nie jest to przekaz popularny. Tych w superbohaterskich historiach było już nadto, więc każdą idącą własną drogą wypada tym bardziej wyróżnić. Zwłaszcza gdy odwdzięcza się nie tylko oryginalnością, ale będąc zgodną z duchem pierwowzoru, idealnie pasuje do nowych czasów. [Mateusz Piesowicz]
https://www.youtube.com/watch?v=cAOVSjr-aew
Sukcesja
W tym roku internet dosłownie zwariował na punkcie serialu o rodzinie bogaczy z piekła rodem — i to nie przypadek. "Sukcesja" niesamowicie rozwinęła skrzydła w 2. sezonie, zabierając nas w rejony, co do których nie podejrzewaliśmy, że chcemy je zwiedzać. W telegraficznym skrócie, serial HBO stworzony przez Jessego Armstronga ("Veep", "Black Mirror") jest mieszanką dramatu rodzinnego, satyry na współczesny świat i czarnej komedii doprawioną potężną dawką cynizmu.
Poznajemy w nim rodzinę Royów — szefa imperium medialno-rozrywkowego, Logana (Brian Cox), który w pilocie przechodzi zawał, i czwórkę jego paskudnych dzieci, walczących bez pardonu o schedę po ojcu, choć temu wcale nie spieszy się do grobu. Kendall (Jeremy Strong), Siobhan (Sarah Snook), Roman (Kieran Culkin) i Connor (Alan Ruck) to specyficzna banda drapieżników, którzy z czasem nabierają jednak ludzkich cech, co serialowi pozwala rozwinąć się w pełnoprawny dramat, a nam wszystkim stać się emocjonalnie zaangażowanymi widzami.
"Sukcesja" bywa iście szekspirowską tragedią, opartą na emocjach opowieścią o rodzinie i czystą farsą, ale przede wszystkim jest "czarnym lustrem" dzisiejszego świata. Tacy ludzie jak Royowie to nie wymysł scenarzystów, to rzeczywistość, w której żyjemy, czy nam się to podoba, czy nie. Właściciele korporacji, nie tylko medialnych, rządzą światem, mówią nam, jak żyć, co myśleć i jakie urządzenia nosić w kieszeni. "Sukcesja" traktuje ich bezlitośnie, pokazując ich bezczelność, oderwanie od rzeczywistości i sztuczki, do jakich się uciekają, by uniknąć odpowiedzialności.
To serial, przy którym raz po raz będziecie przechodzić od śmiechu do totalnego szoku i z powrotem, w międzyczasie sprawdzając w sieci szczegóły z życia Logana i spółki i dziwiąc się, jak wiele z nich scenarzyści wzięli z prawdziwego życia najbardziej bogatych i wpływowych ludzi świata. [Marta Wawrzyn]
Kroniki Times Square
"Kroniki Times Square" wprawdzie zakończyły się 3. sezonem przed zaledwie kilkoma tygodniami, ale coś nam mówi, że wielu z was mógł umknąć nie tylko ten finał, ale również sam fakt istnienia tego serialu. Wyrwanego w pewnym sensie z innej telewizyjnej epoki, nijak niemogącego równać się popularnością z najgłośniejszymi tytułami HBO, a jednak od większości z nich zdecydowanie lepszego i zasługującego na znacznie większy rozgłos.
I kto wie, może za jakiś czas ta osadzona w latach 70. i 80. historia opowiadająca o początkach, rozwoju i złotej erze amerykańskiego pornobiznesu doczeka się należnego jej uznania. Na razie jednak podzieliła los innych produkcji sygnowanych przez Davida Simona ("The Wire", "Treme"), będąc docenioną na mniejszą skalę i odchodząc szybko, za to w absolutnie najwyższej formie. Choć ta właściwie nigdy nie zdążyła spaść, niezależnie od okoliczności, z jakimi mieliśmy w serialu do czynienia.
A te na przestrzeni sezonów się zmieniają, tak jak zmienia się tytułowe Times Square i będąca centrum serialowego świata nowojorska 42. ulica. To właśnie wokół niej rozkwita biznes, który zanim na dobre zmienił się w ogromny przemysł, rozkręcał się powoli, wciągając w swoje tryby jej stałych bywalców – prostytutki, alfonsów, gangsterów, policjantów i jakoś w to zamieszanych zwykłych ludzi. Bo "Kroniki Times Square" to tak naprawdę ich historia, tak się tylko złożyło, że w tle mająca porno.
Spotykamy zatem całą plejadę postaci, śledząc ich losy w zmieniającym się świecie i obserwując, jak z lepszym lub gorszym skutkiem próbują się w nim odnaleźć. Rzadko bywa to opowieść wesoła i optymistyczna, znacznie częściej ponura i gorzka jak diabli, ale zawsze wciągająca, jednocześnie odrzucająca i fascynująca jak cały ten świat, a nade wszystko niesamowicie poruszająca. Bo choć może się wydawać, że jej bohaterowie są z zupełnie innej bajki, tak naprawdę trudno w telewizji ostatnich lat o bardziej ludzkie postaci.
I mimo że serial nie należy do najłatwiejszych w odbiorze, a jego skomplikowana struktura przypomina raczej żyjący własnym życiem barwny ekosystem, niż podążającą w konkretnym kierunku fabułę, zdecydowanie warto dać mu szansę. Poznać braci Martino (James Franco w podwójnej roli), ambitną i twardo walczącą o swoje Candy (fantastyczna Maggie Gyllenhaal), potrafiącą zaskoczyć Lori (Emily Meade) czy szereg innych niezapomnianych bohaterów, do których przywiążecie się mocniej, niż moglibyście początkowo zakładać. Tylko nie miejcie pretensji, gdy gdzieś po drodze pęknie wam serce. [Mateusz Piesowicz]
Treme
Jeśli spodobały wam się "Kroniki Times Square", to dobry moment, żeby sięgnąć po inne seriale Davida Simona: "The Wire", "Kto się odważy", "Generation Kill". Wszystkie polecaliśmy na Serialowej wiele razy, więc dziś dla odmiany polecamy ten najmniej znany i najbardziej niedoceniany: "Treme". Produkcja, którą bardzo wiele łączy i z "Kronikami Times Square", i z "The Wire", jest opowieścią o mieszkańcach Nowego Orleanu i ich codziennych zmaganiach zaraz po huraganie Katrina.
Utytułowany twórca HBO, z typowym dla siebie reporterskim zacięciem, skupia się na szeregu problemów, jakie jedno z najbardziej niezwykłych amerykańskich miast musiało przezwyciężyć po 2004 roku. Jednocześnie przedstawia grupę bohaterów, którzy z jednej strony reprezentują różne oblicza Nowego Orleanu — muzyków, Indian Mardi Gras, barmanów, szefów kuchni, prawników, policjantów itp. — a z drugiej stanowią sympatyczną zgraję, którą z miejsca się lubi i wspiera w walce z czasem głupim, a czasem nieludzkim systemem, a także przestępczością, problemami finansowymi i mnóstwem innych trudnych spraw. Co też jest typowe dla seriali Simona, mistrza takich mozaik społecznych.
"Treme" bywa brutalne, bezlitosne i trudne do przełknięcia jak "The Wire", ale bywa też lekkie, pocztówkowe i pełne humoru, jak na list miłosny do Nowego Orleanu przystało. I oczywiście cały czas jest wypełnione muzyką, smakami, które nam wydają się egzotyczne, radością życia oraz tysiącem drobiazgów, sprawiających, że aż chciałoby się teleportować do tego miejsca i poczuć ten klimat na własnej skórze.
W znakomitej obsadzie znajdują się Khandi Alexander, Kim Dickens, John Goodman, Melissa Leo, Michiel Huisman, Steve Zahn, a także dwaj panowie z "The Wire", Wendell Pierce i Clarke Peters. Reżyserką pilota i kilku późniejszych odcinków jest Agnieszka Holland. Całość to zaledwie cztery sezony i 36 odcinków, które ogląda się jednym tchem, zwłaszcza jeśli jest się fanem jazzu, ambitnej telewizji, której nigdzie się nie spieszy, i historii mających coś do powiedzenia. [Marta Wawrzyn]
Castle Rock
Lata mijają, ekranizacji przybywa, a okazuje się, że twórczość Stephena Kinga wciąż może być inspiracją dla serialowych twórców. I nawet nie trzeba do tego jakiegoś konkretnego dzieła autorstwa mistrza grozy. Wystarczą doskonale znane motywy z wykreowanego przez niego świata i dobry pomysł na to, jak skleić je wszystkie w jedną wciągającą opowieść.
A raczej dwie opowieści, bo w HBO GO możemy już oglądać drugi sezon "Castle Rock" – antologii zabierającej nas do znanego z powieści Kinga tytułowego miasteczka, gdzie jak można się domyślać, nic nie jest zwyczajne. Ani za pierwszym razem, gdy śledzimy historię prawnika (w tej roli André Holland) zajmującego się sprawą jednego z osadzonych w znanym skądinąd więzieniu Shawshank, ani za drugim, gdy poznajemy losy niejakiej Annie Wilkes (Lizzy Caplan), jeszcze zanim stała się psychofanką znaną z "Misery".
Łatwo się zatem zorientować, że serial czerpie z Kingowskiej twórczości garściami, miksując motywy, tropy i drobne nawiązania w oryginalną całość, ale to bynajmniej nie znaczy, że jest ona przeznaczona tylko dla fanów pisarza. Ci odnajdą w "Castle Rock" mnóstwo smaczków, ale doskonale bawić mogą się wszyscy lubiący klimatyczne historie z dreszczykiem, po których nie do końca wiadomo, czego się spodziewać.
Jest tu bowiem i sporo trzymającego w napięciu thrillera, i klasycznego horroru (zwłaszcza w 2. sezonie), i nawet poruszającej, pod każdym względem niezwykłej opowieści obyczajowej. Dodajmy jeszcze do tego rewelacyjną obsadę zawierającą m.in. takie legendy Kingowskich ekranizacji jak Sissy Spacek i Tim Robbins, a otrzymamy serial zdecydowanie wyrastający ponad telewizyjną przeciętność. [Mateusz Piesowicz]
https://www.youtube.com/watch?v=fFr3fGKwZvA
Szukając Alaski
Serial młodzieżowy, który potrafi zaskoczyć, choć niekoniecznie czytelników książki Johna Greena pod tym samym tytułem. Ci dobrze wiedzieli, że to rzecz niezwykła, i trzymali kciuki, aby odpowiadający za ekranizację Josh Schwartz i Stephanie Savage ("The O.C.", "Plotkara"), dali radę oddać jej sprawiedliwość. Udało się.
"Szukając Alaski" to zaledwie osiem odcinków zamkniętej historii, dziejącej się w prestiżowej szkole z internatem, malowniczo położonej w środku lasu. Miles (Charlie Plummer), osamotniony chłopak, który ma obsesję na punkcie ostatnich słów wielkich ludzi, rozpoczyna tutaj zupełnie nowy rozdział w życiu: znajduje swoją grupkę przyjaciół, zakochuje się w magnetycznej Alasce (Kristine Froset) i zaczyna zadawać pytania o to, co jest ważne.
Egzystencjalne poszukiwania, popalanie papierosów pod mostem, miłość do literatury i gonienie za wyjątkowymi przeżyciami napędzają fabułę tego niezwykłego miniserialu, znaczonego wiszącą nad głowami dzieciaków tragedią. "Szukając Alaski" pięknie opowiada o codziennych sprawach wrażliwych nastolatków, bardzo dalekich od tych, jakich znamy ze współczesnych seriali młodzieżowych. To historia, która pozwala nastolatkom być dzieciakami, oszczędzając im dzisiejszego dorastania w wersji ekstremalnej, z uzależnieniem od prochów i social mediów.
Osadzona w 2005 roku historia zawiera sporą dawkę melancholii i tonę muzyki z czasów "The O.C.", a także niegłupich spostrzeżeń o życiu i całej reszcie. To serial w pewnym sensie staromodny, zakochany w książkach, klimatach jak z kultowych melodramatów i wielkich pytaniach, na które nie ma odpowiedzi. Serial świeży, daleki od sztampowego i ze wszech miar wart polecenia. [Marta Wawrzyn]
https://www.youtube.com/watch?v=rWNlrgNNVm4
Mroczne materie
Miłośnikom fantasy tej serialowej ekranizacji powieści Philipa Pullmana polecać na pewno nie trzeba, pozostałych zachęcamy, nawet jeśli czujecie, że to nie do końca wasze klimaty. "Mroczne materie" są bowiem fantastyczną opowieścią inną od wszystkich, stawiającą nie tyle na widowiskowość, co naprawdę dobrze opowiedzianą fabułę z widocznymi na pierwszy rzut oka ambicjami.
Zobaczyć je można już w kreacji tutejszego świata – równoległego do naszego, ale zawierającego kilka istotnych różnić. Na czele z dajmonami, czyli przybierającymi postać zwierząt i towarzyszącymi ludziom przez całe życie manifestacjami ich własnych dusz, oraz zagadkową substancją zwaną Pyłem, o której bardzo podejrzanie nikt nie chce mówić, choć wiadomo, że ma ona kluczowe znaczenie nie tylko dla tego świata.
W tych zagadkowych okolicznościach poznajemy główną bohaterkę, dwunastoletnią Lyrę (Dafne Keen), która choć wychowana w akademickim środowisku, ma w sobie znacznie więcej pasji do przygód, niż ślęczenia nad książkami. Nie mija zatem wiele czasu, a dziewczynka wplątuje się w sam środek afery, która może wywrócić do góry nogami fundamentalną wiedzę na temat rzeczywistości, mając w niej odegrania bardzo istotną rolę.
Jak się więc domyślacie, wraz z Lyrą czeka nas pełna niezwykłych zdarzeń i postaci podróż, w której pasjonująca przygoda połączy się z religią i polityką, a jej prawdziwy cel będzie się stopniowo krystalizował na przestrzeni kolejnych odcinków. Nuda na pewno nam w tym czasie nie grozi, a choć scenariusz miewa słabsze momenty, ostatecznie wynagradza niedogodności na innych polach.
Zanim więc na dobre wciągnięcie się w tę historię, możecie zwyczajnie podziwiać "Mroczne materie" za fantastyczną kreację alternatywnego świata albo cudnych, wygenerowanych komputerowo dajmonów. Swoje robi także świetna obsada (m.in. Ruth Wilson, James McAvoy czy Lin-Manuel Miranda), a że serial z odcinka na odcinek się rozkręca, akcja nabiera rumieńców, a postacie zaczynają ożywać na ekranie, zakładamy, że dalej będzie tylko lepiej. [Mateusz Piesowicz]
https://www.youtube.com/watch?v=xg5A4gmwgS0
Pani Fletcher
"Pani Fletcher" nie jest ani kolejnym wielkim miniserialem HBO, ani pozycją obowiązkową, ale jeśli lubicie niezobowiązujące komediodramaty z interesującymi postaciami kobiecymi, to prawdopodobnie jest to coś dla was. Serial z Kathryn Hahn ("I Love Dick", "Transparent") w roli głównej odważnie zagłębia się w takie tematy, jak samotność czy poplątane współczesne związki, ale przede wszystkim przełamuje tabu, jakim jest seks kobiet w średnim wieku.
Eve Fletcher to rozwiedziona matka, której syn właśnie wyjechał na studia. Nie ma ani wyjątkowej pracy, ani partnera, ani niczego ciekawego w życiu. Przygoda z internetowym porno prowadzi ją do odkrywania na nowo własnej seksualności, a jednocześnie oglądamy, jak jej syn, Brendan (Jackson White, "The Middle"), nie radzi sobie w pierwszych dorosłych związkach. Historie tej dwójki toczą się równolegle i dotyczą różnych aspektów dojrzewania, rozwoju osobistego, poszerzania horyzontów, poznawania nowych rzeczy. A także seksu.
Serial Toma Perrotty, stworzony na podstawie jego książki pod tym samym tytułem, zdecydowanie pokazuje kobiecy punkt widzenia. Zadbały o to reżyserki (same kobiety: Nicole Holofcener, Liesl Tommy, Carrie Brownstein i Gillian Robespierre), jak również fenomenalna Hahn, która nie boi się niczego. Trudno od niej oderwać wzrok, nawet jeśli sama "Pani Fletcher" aż tak niezwykła nie jest. Ot, kryzys wieku średniego w nieco innej formie, niż jesteśmy przyzwyczajeni.
Ponieważ jednak mniej chodzi o poszukiwania życiowe, a bardziej po prostu o seksualne, jest w "Pani Fletcher" jakaś nutka świeżości. Jest też sporo wdzięcznych szaleństw, komizmu zmiksowanego z tragizmem i subtelnie podanych spostrzeżeń o rzeczach ważnych w życiu. A na koniec, po świetnej ostatniej scenie, zostaniecie z wrażeniem, że w sumie przydałby się jeszcze jeden sezon. [Marta Wawrzyn]
Wataha
Jeden z lepszych i popularniejszych polskich seriali ostatnich lat wraca na początku grudnia z 3. sezonem, co jest bardzo dobrym powodem, by sobie przypomnieć lub poznać poprzednie. Zwłaszcza że na nadmiar klasowych rodzimych produkcji wciąż narzekać nie możemy (choć oczywiście postęp jest bezdyskusyjny), a "Wataha" bez dwóch zdań się w tym gronie wyróżnia.
I to niekoniecznie tylko ze względu na związane z nią nierozerwalnie bieszczadzkie scenerie, choć wiadomo, że to jedna z kluczowych przyczyn popularności serialu HBO. Podziwiając jednak piękno i absolutnie wyjątkowy klimat, jaki niosą ze sobą Bieszczady, nie można zapomnieć, że "Wataha" to wciąż bardzo solidna historia kryminalna.
Rozgrywający się na polsko-ukraińskim pograniczu i skupiający się na pracy członków Straży Granicznej serial, pod względem fabularnym nie odkrywa wprawdzie Ameryki, ale wciąga, potrafi zaintrygować i od czasu do czasu skutecznie podnieść ciśnienie. Są skomplikowane intrygi, tajemnicze zbrodnie i trzymające w napięciu śledztwa, a dodając grupę charakterystycznych postaci (na czele z granym przez Leszka Lichotę Wiktorem Rebrowem), otrzymamy wszystko, czego się od tego typu produkcji powinno wymagać.
A że wieczory coraz chłodniejsze, to nic tylko przykryć się kocem i nie wychodząc z domu, dać się zabrać do gęstych bieszczadzkich lasów. Czekając jednocześnie na premierę kolejnego sezonu, w którym do obsady dołączą m.in. Borys Szyc czy Olga Bołądź, a historia ma się jeszcze bardziej rozrosnąć, całkiem dosłownie przekraczając granice. [Mateusz Piesowicz]
https://www.youtube.com/watch?v=nZiRKecZ21s
Nieświadomi
Produkcje HBO Europe rzadko należą do dzieł wybitnych, ale też poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Czescy "Nieświadomi" to właśnie taki serial. Całość liczy zaledwie sześć odcinków, które miały premierę dokładnie w 30. rocznicę aksamitnej rewolucji i właśnie na tych wydarzeniach się skupiają. Opowiadając historię skrzypaczki Marie Skálovej (Táňa Pauhofová z "Gorejącego krzewu") i jej męża Viktora (Martin Myšička), którzy wracają do Pragi z emigracji w przededniu upadku komunizmu, serial tworzy bardzo gorzki i daleki od optymistycznego obraz transformacji systemowej.
"Nieświadomi" to po części pełna zwrotów akcji, niespiesznie rozwijająca się historia szpiegowska, a po części opowieść o tym, czego o upadku komunizmu niekoniecznie chcemy słuchać. O kłamstwach stojących za ideałami, koszmarnych wyborach i ludziach, którzy zapomnieli, że są ludźmi. O bezlitosnej grze wywiadów, politycznych machlojkach i małych świństwach popełnianych przez zwykłych ludzi. O systemowych roszadach, palonych w popłochu teczkach, zabójstwach politycznych. Innymi słowy, to coś, co znamy także z własnego doświadczenia, a o czym nikt w Polsce póki co nie odważył się zrobić serialu.
Choćby dlatego warto "Nieświadomych" sprawdzić i przebrnąć przez niemrawe pierwsze odcinki. Ale nie chodzi tylko o przesłanie, stojące za tą z pozoru znajomą szpiegowską historią. To też serial, który świetnie wygląda, co jest zasługą Ivana Zachariáša, reżysera "Pustkowia". Jego Praga w niczym nie przypomina dzisiejszego raju dla turystów; to miasto, mroczne, brzydkie i nieprzyjazne. Serial przypomina, o co chodziło w komunizmie, ustroju, w którym człowiek jako wolna jednostka nie istniał, wiernie też odtwarza, jak tamte czasy wyglądały od strony wizualnej.
Szkoda, że polska telewizja jeszcze nie dorosła do takich produkcji. Może w najbliższych latach to się zmieni, a tymczasem oglądajmy "Nieświadomych", bo to kolejny dowód na to, że za naszą południową granicą powstają coraz ciekawsze rzeczy. [Marta Wawrzyn]
https://www.youtube.com/watch?v=GneMBWhq5SA&feature=emb_title