Tomasz Kot o serialu "Świat w ogniu: Początki". Jak wygląda praca w dużej produkcji BBC od kuchni?
Andrzej Mandel
10 listopada 2019, 12:28
"Świat w ogniu: Początki" (Fot. BBC)
Jak się pracuje w międzynarodowej produkcji? Czym się różni brytyjskie spojrzenie na wojnę od polskiego? Tomasz Kot opowiada nam o kulisach serialu "Świat w ogniu: Początki".
Jak się pracuje w międzynarodowej produkcji? Czym się różni brytyjskie spojrzenie na wojnę od polskiego? Tomasz Kot opowiada nam o kulisach serialu "Świat w ogniu: Początki".
Dziś wieczorem na kanale Epic Drama startuje brytyjski serial "World on Fire" aka "Świat w ogniu: Początki". Produkcja BBC opowiada o pierwszym roku II wojny światowej od ataku Niemiec na Polskę aż po bitwę o Anglię, ale nie z perspektywy wielkich mocarstw i ich interesów, tylko zwyczajnych ludzi.
W znakomitej międzynarodowej obsadzie znajdują się m.in. Jonah Hauer-King ("Małe kobietki"), Julia Brown ("Shetland"), Helen Hunt ("Szaleję za tobą"), Sean Bean ("Gra o tron"), a z polskich aktorów Zofia Wichłacz ("1983"), Tomasz Kot ("Zimna wojna"), Borys Szyc (ostatnio "Piłsudski"), Agata Kulesza ("Pułapka") i nie tylko.
Świat w ogniu: Początki — Tomasz Kot o serialu BBC
Serialowa miała przyjemność porozmawiać z Tomaszem Kotem, który gra jednego z obrońców Poczty Gdańskiej. Z wywiadu dowiecie się sporo o kulisach pracy na planie brytyjskiego serialu, różnicy między zachodnim a polskim sposobem pracy oraz spojrzeniu aktora na mentalność Polaków XX-lecia międzywojennego.
Gdzie był kręcony serial "Świat w ogniu: Początki"? Jakie miasto udawało Warszawę?
Praga. Ona udawała i Warszawę, i Paryż, i przypuszczam, że część brytyjskich miast. To przepiękne miasto, niezniszczone przez wojnę, więc różne partie tego miasta mogą udawać określone miejsca.
No właśnie wydawało mi się to znajome. A w której części Pragi powstawały zdjęcia?
Różnie. Czasami było tak, że na plan jechaliśmy półtorej godziny, czasami 30 minut, czasami kilkanaście. To jest problem pracy filmowej, że zawsze jest się minimum 12 godzin non-stop w pracy. Bardzo często są nadgodziny, bo już więcej tu nie będziemy, więc kręcimy po 13, 14 godzin, a do tego dochodzi dojazd. Zawsze jest więcej czasu na pracę niż na sen. I wtedy zawsze ktoś mówi: "Musi pan obejrzeć nasz kościół tutaj". Jest bardzo ciężko przy tym zmęczeniu, kiedy człowiek modli się tylko o to, żeby się wyspać. Nie myśli się wtedy, żeby coś zwiedzać. Rano, zazwyczaj o piątej, wszyscy tylko myślą, żeby w busie urwać jeszcze pół godziny snu.
Jak się pracowało w sytuacji, w której postacie mówią po polsku, a reżyser jest anglojęzyczny? Czy to nie przeszkadzało w żaden sposób?
Były takie momenty, że zdarzały się nieporozumienia. Największy problem polegał na tym, że chyba jakiś starszy człowiek tłumaczył polskie kwestie, a może starał się, żeby to przypominało język polski z czasów wojny. A tam nie było mowy, że ktoś sobie coś dopisze, trzeba było wszystko zagrać tak, jak jest w scenariuszu. U nas jest większa dowolność. Więc dostaliśmy nowe teksty i reżyser, który tego nie rozumiał, mówi: "To jest napisane, to dostałem, tak macie zagrać". Myśmy wszyscy zaczęli się śmiać i mówię do niego: "To nie może tak wyglądać, bo my tu gramy szybko, coś wybucha, boimy się śmierci".
Był taki fragment, który był szczytem wszystkiego. Mateusz Więcławek, który gra mojego syna, stoi przerażony, patrzy, co się dzieje, a ja mam do niego krzyknąć w trakcie ogniowej sytuacji: "Nie stój tak i nie gap się jak cielę w malowane wrota" (śmiech). Więc mówię: "Stary, nikt tak nie mówi. Jest takie powiedzenie, ale nie w warunkach wojennych, bo po prostu w połowie zdania cię zabiją, jeśli będziesz stał i wypowiadał całą tę kwestię". "To co byś proponował?". "Synu, chowaj się" (śmiech), czyli coś bardzo krótkiego. Albo po prostu rzuciłbym się na niego. Bo nie ma czasu na takie teksty. Tak że momentami były takie nieporozumienia.
Była taka sytuacja, że drugi reżyser tłumaczy coś Czechom, my odpuszczamy, bo mamy wrażenie, że on coś mówi tylko do nich, a potem okazuje się, że to było do nas wszystkich. I ja mówię: "Przepraszam, czy możesz nam jeszcze raz to powtórzyć?". A on: "A czy nie może ktoś z nich?". My na to, że oni są Czechami i trochę się nie rozumiemy. A on: "Jak to w ogóle jest możliwe, że wy się nie rozumiecie?". Tak że przy tym zmęczeniu były takie nieporozumienia, ale to wszystko było raczej żartobliwe, śmieszne. Bardziej powód do anegdoty, niż jakiś problem. Oczywiście jest to bardzo mobilizujące. Jeśli ekipa wie, że mówię po angielsku i muszę zagrać po angielsku, a jest to ciągle świeża sprawa w mojej głowie, to ja jestem szczęśliwy, że mogę się kolejny raz sprawdzić, spróbować nowych umiejętności. W Polsce poznałem już bardzo wiele osób, z większością pracowałem, a tu ciągle jestem w sytuacji debiutanta.
Debiut po raz drugi?
Coś takiego. Wie pan, jak pierwszy raz robiłem "Bikini Blue" i to była główna rola w języku angielskim, to naprawdę czułem się jak debiutant. Taki rodzaj nerwów: "Jezus, co to będzie?". W języku polskim mogę przerwać, zaimprowizować, uratować scenę, a tu już nie. To wszystko musi grać, a ja nie do końca wiem, jakich słów używać, by to uratować. Więc jest coś z debiutanctwa.
Jak wyglądała dbałość Brytyjczyków o szczegóły na planie? Czy czegoś brakowało?
Niczego nie brakowało. Byliśmy pod wielkim wrażeniem. Po pierwszej próbie wzięli nas do pokoju dokumentalistów i pokazywali nam wszystkie rzeczy, które zebrali — fragmenty filmów, kronik filmowych z Polski. To była inspiracja do kostiumów. Dziwili się, że Poczta miała swoje wojskowe mundury. Pytali ciągle, o co chodzi, czemu Poczta ma wojskowe mundury, bo przyszły specjalnie dla nas szyte mundury Poczty Polskiej. Pamiętam, jak chodziliśmy z Borysem [Szycem – red.] po planie, a tam odtworzona Poczta Gdańska. W pewnym momencie chwytamy list, patrzę, że jest polski adres, ręczne pismo i Borys się nagle zorientował, że na innej kopercie jest inny adres. To nie jest tak, że ktoś automatycznie pisał to samo, tam może trzydzieści osób pisało i robiło dwieście kopert dziennie i potem to mieszali. To było imponujące.
A jak wyglądało zderzenie z brytyjskim spojrzeniem na wojnę? Jak to się różni od polskiego? Czy te różnice daje się wyczuć?
Tak, tak, daje się. Byłem też zaskoczony, że to jest w serialu tak mocno zaakcentowane, że w Polsce tak bardzo czekano na Zachód. Pamiętam też, że cały czas były próby wyjaśnienia sytuacji. Bo ja mam takie swoje spojrzenie, że bez pamięci o zaborach ciężko mówić o międzywojniu. Polska międzywojenna trwała dwadzieścia lat i wszyscy, którzy się łapią na ten okres, wiedzą doskonale, że przed chwilą Polski nie było w ogóle – mój ojciec nie pamiętał Polski, mój dziadek nie pamiętał i mój pradziadek też nie pamiętał. Po prostu nie było czegoś takiego jak Polska, była rusyfikacja, germanizacja i tak dalej. A teraz mamy Polskę. Tak że były pytania w stylu: "A dlaczego ty zabierasz syna na wojnę?", wynikające z niezrozumienia sytuacji. I ja mówię: "Kurde, jeżeli ja w ogóle nie urodziłem się w Polsce — załóżmy, że mieszkam w Warszawie i urodziłem się na terenie Rosji — to teraz razem z synem walczymy o coś, czego nie mieliśmy i co za chwilę znów mogą nam zabrać".
Dla nas pewne rzeczy są oczywiste. Zakładam, że ktoś w polskim mundurze w okresie międzywojnia wzbudzał absolutny zachwyt wszystkich: "Jezus Maria, nasze wojsko!". Nie mieliśmy do tej pory prawa mówić po polsku, a teraz mamy nasze wojsko. Wydaje mi się, że tak trzeba patrzeć na ten okres, że tamci ludzie właśnie to mieli w głowach. Dlatego była taka chęć walki, chęć heroicznego postawienia się. Oczywiście, to moje refleksje, ale tak też staram się to tłumaczyć. Mówię im: "Wyobraź sobie, że ciebie nie ma. Że największy nasz wieszcz tworzy w chwili, kiedy nie ma tej Polski". To jest strasznie ważne, żeby to wiedzieć. Tutaj był największy problem, bo oni tego nie wiedzieli.
Czy showrunner Peter Bowker był na planie?
Nie, nie spotkałem go. Być może był, przy tak dużym planie cały czas ktoś jest. Ale jestem pod wielkim wrażeniem jego sprawności. To, jak on wszystko skonstruował, wymyślił, jak dopisywał teksty. Potem mieliśmy jeszcze tak, że pojawiła się seria dopisanych fragmentów, i to było świetne. Na przykład ja gdzieś tam znikam, ktoś zza drzwi mi odpowiada – tego nie było na planie, pojawiło się potem i kurde, jak to pięknie pasuje. Facet obejrzał to, co było zmontowane, i stwierdził: "O, tu się coś przyda". To taki sposób pracy, którego nie znałem wcześniej.
Czyli u nas się tak nie pracuje?
Brytyjczycy dorobili się pewnych rzeczy, które są fajne i wydaje mi się, że one mogą zaistnieć dopiero wtedy, jak się wytworzy specjalną etykę tej pracy. Pracując na Zachodzie, człowiek doświadcza niezwykle uporządkowanego świata, wszystko ma swoje miejsce. Czasami to jest przesada, czasami za dużo zachodu wokół jakiejś pierdoły, ale to działa. Po prostu mają porządek i wszystko jest jasne.