"Mroczne materie" to zjawiskowa i dość wymagająca fantazja – recenzja serialu BBC i HBO
Mateusz Piesowicz
3 listopada 2019, 19:03
"Mroczne materie" (Fot. HBO)
Po zapowiedziach serialowej ekranizacji trylogii Philipa Pullmana na pierwszy rzut oka było widać nie tylko rozmach, ale i spore ambicje. Ile z nich zostało? Oceniamy cztery odcinki bez spoilerów.
Po zapowiedziach serialowej ekranizacji trylogii Philipa Pullmana na pierwszy rzut oka było widać nie tylko rozmach, ale i spore ambicje. Ile z nich zostało? Oceniamy cztery odcinki bez spoilerów.
Opancerzone niedźwiedzie polarne! Światy równoległe! Magia! Przygoda! Tego na pewno można się było po "Mrocznych materiach" spodziewać, przynajmniej bez znajomości książek autorstwa Philipa Pullmana. Ot, jeszcze jedno widowiskowe fantasy, wykorzystujące fakt, że moda na ten gatunek nie przemija. Jeśli jednak znacie oryginał, wiecie, że tak płytkie spojrzenie na tę opowieść jest błędem.
Bo choć "Mroczne materie" bynajmniej nie unikają żadnego z elementów podanych na wstępie, pod żadnym pozorem nie celują tylko w prostą rozrywkę. Łącząc elementy baśniowe z naukowymi ze szczególnym uwzględnieniem teologii i filozofii, klasyfikują się raczej wśród ambitnego fantasy, niekoniecznie skierowanego wyłącznie do młodszych odbiorców. A także niełatwego do zekranizowania, co udowodniła filmowa adaptacja z 2007 roku, porzucona po pierwszej części ("Złoty kompas") mimo pełnej gwiazd obsady. Czy serialowy format sprawdzi się lepiej?
Mroczne materie to ekranizacja trylogii fantasy
Po obejrzeniu połowy 1. sezonu (kontynuacja jest już zamówiona) jestem przekonany że tak, ale jednocześnie wstrzymałbym się z zachwytami. Wystawna wspólna produkcja BBC i HBO ma swoje problemy, od początku intrygując, lecz wymagając od widza skupienia i sporo cierpliwości. Na szczęście nie jest to relacja jednostronna, bo w zamian za poświęcony im czas, "Mroczne materie" odwdzięczają się historią, która zanim na dobre nas pochłonie, zdąży przykuć uwagę choćby wyjątkową konstrukcją świata.
Ten, równoległy do naszego, jest do niego także pod pewnymi względami podobny (m.in. technologicznymi), ale nie o podobieństwa tu chodzi. Zdecydowanie ważniejsze i ciekawsze są różnice, wśród których największą stanowią tak zwane dajmony, czyli towarzyszące ludziom przez całe życie manifestacje ich własnych dusz.
Przybierają one postać najbardziej pasującego do charakteru właściciela zwierzęcia i posiadają ludzką inteligencję, będąc jednak czymś znacznie więcej, niż gadającymi zwierzakami. To część osobowości każdego człowieka, kształtująca się wraz z nim (stałą formę dajmony przyjmują w okresie dojrzewania), współodczuwająca i połączona nierozerwalną więzią.
Brzmi enigmatycznie, dlatego jak to wszystko w praktyce działa, najlepiej dowiadywać się w biegu. Dosłownie, bo główną bohaterką jest tu energiczna dwunastolatka Lyra Belacqua (Dafne Keen) – wychowywana w oksfordzkim Kolegium Jordana inteligentna, odważna i zadziorna dziewczynka z zamiłowaniem raczej do przygód niż ślęczenia nad książkami.
Ciężko znosi więc fakt, że jej opiekun, naukowiec i odkrywca Lord Asriel (James McAvoy), nie uwzględnia jej w planach wyprawy, która może wywrócić do góry nogami fundamentalne prawa rządzące rzeczywistością. Ale że w tym samym czasie w tajemniczych okolicznościach znika przyjaciel Lyry, Roger (Lewin Lloyd), nic już nie może jej powstrzymać przed opuszczeniem akademickich murów i rzuceniem się w wir zdarzeń, które spaja zagadkowa substancja zwana Pyłem.
Mroczne materie, czyli przygoda z ambicjami
Tak w znacznym uproszczeniu wygląda punkt wyjścia serialowej historii, która z czasem odkrywa kolejne elementy rozbudowanej fabuły. Dowiadujemy się zatem więcej na temat zasad, na jakich funkcjonuje ten świat i kontrolującej go w dużej części organizacji zwanej Magisterium, nieprzypadkowo przypominającej Kościół katolicki. Poznajemy jego kolejnych mieszkańców, zarówno tych ludzkich (np. Cyganów), jak i znacznie bardziej niezwykłych (wspomniane pancerne niedźwiedzie). Zaczynamy się wreszcie orientować, co dokładnie oglądamy, gdy coraz wyraźniej łączą się przygoda, religia, polityka oraz uniwersalna historia o dzieciństwie i dorosłości.
Nie da się jednak ukryć, że mija trochę czasu, zanim poszczególne elementy zaczynają się do siebie dopasowywać, co z kolei oznacza, że serial wymaga od widzów nieco wytrwałości. Poczucie błądzenia we mgle i tysiące cisnących się na usta pytań są tu początkowo na porządku dziennym, a że scenariusz autorstwa Jacka Thorne'a ("Cudowny chłopak") oferuje tylko parę słów wprowadzenia, nim rzuci nas na głęboką wodę, to będziecie mieć pełne prawo, by czuć się zdezorientowanymi.
Nie powinno was to jednak zniechęcać, po pierwsze dlatego, że "Mroczne materie" to jednak nie fizyka kwantowa i centralna linia fabularna jasno posuwa się naprzód, a po drugie z powodu głównej bohaterki. Niewiedza pozwala bowiem utożsamić się z Lyrą, czasem równie zagubioną w tym wszystkim co my. Stopniowe odkrywanie, jaka jest jej rola i co ukrywają przed nią dorośli, jest więc niejako wpisane w tę historię. Co oczywiście nie usprawiedliwia faktu, że motywacje postaci często są tu ledwie naszkicowane, a sama Lyra bywa przerzucana z miejsca na miejsce pod byle pretekstem, żeby tylko pchnąć akcję naprzód.
Mroczne materie — fantasy w świetnej obsadzie
Łatwiej jednak na tego rodzaju słabości przymknąć oko, gdy serial wynagradza je na innych polach. A w tym względzie "Mroczne materie" mają się już zdecydowanie czym pochwalić, poczynając od obsady, a kończąc na wizji fantastycznego świata odbiegającej od stereotypowych wyobrażeń. Samo oglądanie alternatywnej rzeczywistości wykreowanej gdzieś na styku kilku stylów (trochę modernizmu, trochę nowoczesności, ale i nuta wpływów epoki wiktoriańskiej) sprawia więc przyjemność, a dodając do tego ładne, lecz nienadużywane CGI, można tylko przyklasnąć.
Również wykonawcom, bo ci dobrani zostali perfekcyjnie. Dafne Keen, która dała się już poznać w "Loganie", tutaj potwierdza talent, udanie łącząc dziecięcą niewinność z pozytywną bezczelnością. Znakomicie jako tajemnicza pani Coulter wypada Ruth Wilson, przyciągając wzrok za każdym pojawieniem się na ekranie. Lin-Manuel Miranda wnosi za to do serialu mnóstwo życia w roli aeoronauty Lee Scoresby'ego i aż szkoda, że trzeba na jego debiut trochę poczekać. Choć wcześniej do nikogo innego przyczepić się nie sposób.
O całych "Mrocznych materiach" tego samego powiedzieć jeszcze nie mogę, bo mimo wielu zalet, widać że to ciągle produkcja poszukująca swojego unikalnego charakteru. Za dużo w pierwszych odcinkach sekretów i niedopowiedzeń, a za mało wyrazistych emocji, niezbędnych przecież w tego typu historii. Zapewniam jednak, że w końcu się one pojawiają, rysując jednocześnie przed serialem naprawdę obiecującą przyszłość. Może nie aż taką, jak w przypadku "Gry o tron" (porównania są zresztą nieadekwatne, bo w tym przypadku o żadnej "dorosłej" fantasy nie ma mowy), ale pozwalającą poważnie myśleć, że tym razem uda się zekranizować całą trylogię Pullmana, a nie tylko jej urywek.
To zaś powinno ostatecznie otworzyć przed twórcami cały szereg możliwości, które na razie zdołali tylko lekko zasygnalizować, może nie chcąc zbyt szybko wchodzić w te rejony książkowego oryginału, które wzbudzają największe kontrowersje. Jeśli tylko serial całkiem ich nie pogrzebie, sprowadzając przy okazji całość do roli banalnej opowiastki, powinien jednak wyjść na swoje. Nawet mimo wygładzenia krawędzi i przystosowania historii do potrzeb współczesnego masowego odbiorcy (przypadek podobny do ekranizacji "Harry'ego Pottera"), co w oczywisty sposób pozbawiło ją przynajmniej części magii pierwowzoru.