"Girls" (1×01): Głos pokolenia nieudaczników
Marta Wawrzyn
18 kwietnia 2012, 21:52
Główna bohaterka "Girls" chce być głosem swojego pokolenia i na swój sposób jest. Ale to okropne pokolenie: przegrane, roszczeniowe, bujające w obłokach, przekonane o swojej niezwykłej wartości. To właśnie o ich beznadziejnym życiu opowiada ten serial.
Główna bohaterka "Girls" chce być głosem swojego pokolenia i na swój sposób jest. Ale to okropne pokolenie: przegrane, roszczeniowe, bujające w obłokach, przekonane o swojej niezwykłej wartości. To właśnie o ich beznadziejnym życiu opowiada ten serial.
24-letnia Hannah (Lena Dunham) siedzi z rodzicami w nowojorskiej restauracji. Jedzą, rozmawiają o jej osiągnięciach, żartują. Aż padają straszne słowa: nie będziemy ci więcej dawać pieniędzy. Hannah jest zaskoczona, przerażona, przekonana, że właśnie legły w gruzach jej życiowe plany. Bo ona właśnie odbywa ważny staż i pisze książkę, więc nie ma czasu na jakieś banalne zarabianie pieniędzy.
Marnie (Allison Williams), trochę sztywna współlokatorka Hannah, ma kochającego faceta Charliego (Christopher Abbott), którego nienawidzi za to, że jest miły. Kiedy ją dotyka, wydaje jej się, że to dziwny wujek kładzie jej rękę na kolanie w Święto Dziękczynienia. Nie znaczy to jednak, że Marnie zamierza go rzucić, o nie, ona chce, żeby on się do niej wprowadził.
Jessa (Jamima Kirke) wraca do Nowego Jorku z dalekich wojaży. Jest śliczna, ma fajny kapelusz i robi w życiu, co chce, nic więc dziwnego, że koleżanki jej zazdroszczą. Nie widziała "Seksu w wielkim mieście" i nie ma konta na Facebooku, co jej dziwną, na razie bliżej nieokreśloną kuzynkę Shoshannę (znana z "Mad Men" Zosia Mamet), u której zamieszkała, niesamowicie kręci. Ale Jessa ma poważny problem, o którym nikomu jeszcze nie powiedziała.
Wszystkie cztery bohaterki "Girls" są zwyczajne do bólu, wszystkie ubrane w szare, okropne ciuchy, jakich nie spodziewamy się po mieszkankach Nowego Jorku, dwie koszmarnie brzydkie, jedna dość gruba. I już z tego powodu to nie jest serial dla wszystkich.
"Girls" pokazuje świat koszmarnych dziewuch, które pokończyły studia i nie mają pomysłu na siebie – jak większość osób w ich wieku. Nie ma tu pięknych ludzi, którzy przechadzają się po pięknych wnętrzach, 20-letnich prezesów ani naczelnych gazet, jak w "Plotkarze". Nie ma tu nawet złudnego, znanego z sitcomów poczucia, że jeśli masz przyjaciół, z którymi codziennie możesz poprzerzucać się zgrabnymi puentami przy piwie w knajpie, to masz fajnie. Możesz być kelnerką albo nianią, ale i tak jesteś optymistką, bo nie chcesz więcej. Albo jesteś pewna, że i tak dostaniesz to, na co zasługujesz.
W nowym serialu HBO panuje totalny pesymizm i beznadzieja. Zabawnych tekstów nie brakuje, ale są one melancholijne, nieskłaniające do głośnego rechotu. Nie ma tu nikogo, komu byłoby dobrze z tym, co ma. Hannah dowiaduje się, że jeśli nie chce pracować za darmo, to może odejść, bo jest 50 takich, którzy chętnie zajmą jej miejsce. Wylicza, że wystarczy jej pieniędzy na 3,5 dnia. Siedem, jeśli nie będzie jadła obiadów. Jej życie prywatne nie wygląda lepiej – sypia z Adamem (Adam Driver), bezrobotnym aktorem, któremu babcia daje 800 dolarów miesięcznie, żeby nie był niczyim niewolnikiem. Sypia z nim, jeśli akurat on łaskawie znajdzie dla niej czas. I jest to koszmarny, dziwny, nie dający satysfakcji seks, przy którym można pogadać o CV-kach. "Nie jesteś taka gruba" – pociesza ją po wszystkim Adam.
Okropny dzień Hannah wieńczy impreza, na której wszyscy piją herbatę z opium i dochodzą do wniosku, że jedyne, co im zostaje, to praca w McDonaldzie. To przyzwoita praca i przynajmniej jest za co spłacić pożyczki studenckie.
Scena jak z którejś z książek Julio Cortázara, tyle że to nie Paryż, a bohaterowie nie są artystami, nie są nawet ciekawi, nic nie potrafią. Są tylko żałosnymi, zadufanymi w sobie dzieciakami, którzy kasę na opium ciągną od rodziców. I pocieszają się, że tak samo robili Mick Jagger i Elvis, i Picasso.
Nie mogło być lepszego momentu na taki serial jak "Girls". Gospodarka się zwija zamiast rozwijać, tysiące absolwentów wyższych uczelni pracują za gorsze albo i za darmo, gnieżdżąc się po kawalerkach w kiepskich dzielnicach, uprawiając niefajny seks na wytartych kanapach. Nie mają kolorowych ciuchów, nie jedzą lunchów w czystych knajpkach, nie widzą lepszej przyszłości. Te brzydkie dziewuchy, ten naturalizm, to smęcenie nie wydaje się szczególnie atrakcyjne z punktu widzenia fana seriali. Dlatego nie dziwią mnie skrajne opinie i rozumiem wszystkich, którzy odrzucają "Girls", bo nie jest ani ładny, ani szczególnie ciekawy. Ja go na razie kupuję, ponieważ to jest świat, który istnieje, który obserwuję codziennie i za który też czasem mam ochotę winić sytuację gospodarczą. I został on opisany zgrabnie, dowcipnie, bez banalizowania czy moralizowania.
Bardzo mnie cieszy podjęcie przez Lenę Dunham niewygodnego, niezbyt seksownego tematu, aktualnego również wśród polskich 20-latków. Mam tylko nadzieję, że "Girls" skupi się na pokazywaniu spraw ważnych i trudnych, a nie świata kobiet. Ginekologiczny tytuł ("Vagina Panic") i promo 2. odcinka zupełnie mnie nie kręcą, bo sugerują, że serial może zmierzać w kierunku waginocentryzmu, który nie jest dla mnie łatwy do zdzierżenia. Wolę bardziej uniwersalne opowieści.
Mam nadzieję, iż tego unikniemy i "Girls" będzie toczyć się dalej swoim niespiesznym, nużącym tempem, udowadniając co odcinek, że życie jest do de. Czuję, że dokładnie tego mi właśnie trzeba. I tego właśnie trzeba współczesnemu telewidzowi, oglądającemu zdecydowanie za dużo kolorowych programów o bzdurkach.