"The Kominsky Method", czyli starość i ciągi dalsze — recenzja 2. sezonu serialu Netfliksa
Kamila Czaja
27 października 2019, 12:03
"The Kominsky Method" (Fot. Netflix)
W 2. sezonie "The Kominsky Method" nie mogło nas zaskoczyć wysokim poziomem, bo teraz wręcz oczekiwaliśmy od serialu z Douglasem i Arkinem świetnej jakości. Czy udało się spełnić te nadzieje?
W 2. sezonie "The Kominsky Method" nie mogło nas zaskoczyć wysokim poziomem, bo teraz wręcz oczekiwaliśmy od serialu z Douglasem i Arkinem świetnej jakości. Czy udało się spełnić te nadzieje?
1. sezon "The Kominsky Method" wziął nas z zaskoczenia. Chociaż nazwiska w obsadzie powinny zasugerować, że to coś ambitniejszego, to Chuck Lorre za sterami w nieunikniony sposób kierował skojarzenia raczej ku "Dwóm i pół" niż subtelnym komediodramatom, które lubimy najbardziej. Tymczasem okazało się, że serial z Michaelem Douglasem i Alanem Arkinem ma do zaoferowanie więcej niż Douglasa i Arkina. I stąd choćby nasza zachęta w postaci 10 powodów, aby oglądać "The Kominsky Method".
Kolejna seria nie ma już nad widzem przewagi zaskoczenia. Jest wręcz w dość trudnej pozycji, bo oczekiwania wzrosły. Czy coś, co wydawało się jednorazowym udanym eksperymentem Lorre'a z subtelniejszym materiałem, ma jeszcze warte uwagi historie do opowiedzenia? Czy twórca znany głównie z sitcomów wytrwa w tej kameralności i gatunkowej niejednoznaczności? Z przyjemnością donoszę, że nadal jest bardzo dobrze. Można się przyczepić do drobiazgów (co na pewno zrobię), ale całość nie zawodzi.
The Kominsky Method sezon 2 – znów pod prąd
Pod wieloma względami idzie w 2. sezonie "The Kominsky Method" idzie nawet bardziej pod prąd sitcomowej klasyce. Jeszcze mniej tu motywów przewodnich, zamkniętych w ramach odcinków czy nawet całej serii wątków. Czasem skusi Lorre'a nieco "grubszy" dowcip, ale nawet to się sprawdza jako element równowagi, szansy na wyładowanie napięcia, jakie powstaje podczas seansu.
Bywa to bowiem seans siłą rzeczy dość ponury. Opowiadając dalsze losy Sandy'ego (Michael Douglas) i Normana (Alan Arkin), nie zrezygnowano z pokazania, jak starość wpływa na życie tych wieloletnich przyjaciół. Wśród codziennych niedogodności, a czasem naprawdę poważnych zagrożeń bohaterowie jakoś dają radę trwać. I szukają sposobów, by uszczknąć z życia jak najwięcej z tego, co ma ono jeszcze do zaoferowania.
Sandy i Norman w 2. sezonie The Kominsky Method
Sandy kontynuuje powolne dojrzewanie, między innymi próbując naprawić relację z Lisą (Nancy Travis) i nie zepsuć coraz lepszego porozumienia z córką, Mindy (Sarah Baker). To ostatnie może się okazać trudne, skoro Mindy umawia się z mężczyzną dwa razy od siebie starszym. Ale ten wątek, mimo pojedynczych niezbyt udanych scen, zmierza w niebanalnym kierunku, w czym duża zasługa grającego Martina Paula Reisera ("Szaleję za tobą"), który interesująco pokazuje kolejny wariant starszego faceta, który zastanawia się, co zrobił ze swoim życiem – i co może jeszcze z nim zrobić mimo wieku.
Także w tej serii włączono w życie Sandy'ego sceny z uczenia aktorstwa, chociaż mam wrażenie, że mniej tu tak świetnych pojedynczych scen ze szkoły, jakie mieliśmy w 1. sezonie. Nadal jednak sprawdza się ta warstwa serialu, bo twórcy "The Kominsky Method" pokazują, jak aktorska profesja może pomóc w przepracowaniu traum, jak różne są modele, "metody" podejścia do gry, ale też przypominają, że nie każdy może osiągnąć sukces. Metakomentarz idzie tu zresztą dalej, ale nie chcę zdradzać sposobu, w jaki Lorre sięga po swoje wcześniejsze pomysły.
Norman z kolei dostaje w tym sezonie chyba więcej czasu ekranowego, co tylko cieszy. Arkin jest fenomenalny w roli pozbawionego często towarzyskiego wyczucia, pełnego ironii i autoironii wdowca, który dostaje szansę, by raz jeszcze się zakochać. I to w kobiecie, którą kiedyś, pół wieku wcześniej, już kochał. Madelyn (Jane Seymour, niezapomniana doktor Quinn) energią i pozytywnym podejściem, świetnie kontrastuje z cynicznym Normanem. Warto też docenić, że serial nie zawsze idzie w bajkową wersję, że można tak po prostu bez trudu zacząć rozmowę, którą przerwało się pięćdziesiąt lat temu.
Jest też wątek Phoebe (Lisa Edelstein), która wraca do domu po kolejnym odwyku. I to wraca w znaczenie ciekawszej wersji, bo o ile w 1. serii pozwolono Edelstein pokazać głównie talent komiczny, tak tu aktorka ma więcej możliwości, kiedy Phoebe stara się jakoś przeprosić za wcześniejsze grzechy. Mniejszą rolę gra za to w życiu rodzin "duch" Eileen (Susan Sullivan), jednak wciąż jest obecna w dobrze wybranych momentach.
The Kominsky Method i problemy z kobietami
Jeśli na coś ponarzekać, to na to, że nadal znacznie ciekawiej pisze Lorre postacie męskie. Fantastyczne dialogi Sandy'ego i Normana można oglądać bez końca. W tych momentach scenariusz jest błyskotliwy, czasem ostry w ryzykownych żartach (jak ten o Meksykanach w 1. odcinku). Dylematy starszego wieku, ojcostwa, miłości przekonują, podobnie jak siła łączącej bohaterów przyjaźni. Na tym tle nawet całkiem nieźle napisane postacie kobiece jak Lisa, Eileen i Madelyn stanowią dodatek, nie mają czasu wyrosnąć na wielowymiarowe bohaterki.
Najgorzej z Mindy, która nadal wydaje się raczej zbędna, teraz wręcz podwójnie, bo jako dodatek nie tylko do ojca, ale i do starszego partnera. Z kolei w roli byłej żony Sandy'ego pojawia się, wbrew zapowiedziom, inna aktorka niż Jacqueline Bisset. Nie chcę zabierać nikomu miłego obsadowego zaskoczenia, ale równocześnie muszę przyznać, że dialog między rozwiedzionym małżeństwem jest tak wysilony, że przypomina zły sitcom.
2. sezon The Kominsky Method spełnia oczekiwania
Ale to jak na cały sezon małe narzekania. Od mocnych postaci kobiet mamy "Grace i Frankie" – tam przecież męskie postacie wypadają blado, więc może nie da się mieć wszystkiego. Nawet jeśli irytuje mnie, że dla bohaterów "The Kominsky Method" kobiety są jak inny gatunek i najgorsze, jak stwierdza Sandy, to pokazać im prawdziwego siebie, nie wpływa ta wada na ocenę całego sezonu. Pewne wątki narysowano grubą kreską (scjentologia, fizjologia), ale prawie wszystko nadal, jak w poprzedniej serii, jest subtelne, rozpisane w inteligentny sposób, trochę zabawne, a trochę smutne.
Do tego dodać trzeba fenomenalną obsadę, w tym wielu świetnych aktorów nawet w epizodach. "The Kominsky Method" nie zamierza udawać, że opowiada jakąś wielką historię z wyraźnym początkiem i końcem. Sugeruje raczej, że liczą się drobne momenty, małe odkrycia na własny temat, niewielkie postępy, które można poczynić w każdym wieku. Polecam fanom dobrych ról, błyskotliwych dialogów, czarnego humoru i seriali, w których dzieje się mało, a jednak tak wiele.