"Castle Rock" spotyka Annie Wilkes i pogrąża się w szaleństwie – recenzja 2. sezonu serialu
Mateusz Piesowicz
25 października 2019, 12:03
"Castle Rock" (Fot. Hulu)
Horror większy niż poprzednio, bohaterka "Misery" na pierwszym planie, a do tego mnóstwo nawiązań do twórczości Stephena Kinga. "Castle Rock" wróciło z nową historią i wciąż działa.
Horror większy niż poprzednio, bohaterka "Misery" na pierwszym planie, a do tego mnóstwo nawiązań do twórczości Stephena Kinga. "Castle Rock" wróciło z nową historią i wciąż działa.
Ostatnimi czasy jakość telewizyjnych adaptacji prozy Stephena King bywa, eufemistycznie mówiąc, różna. Tym mocniej na ich tle wyróżniało się zeszłoroczne "Castle Rock" od Hulu (w Polsce dostępne na HBO GO) – ekranizacja o tyle różna od pozostałych, że nieoparta na konkretnej powieści czy opowiadaniu, lecz czerpiąca inspirację z różnych zakątków Kingowskiego świata. Pomysł okazał się trafiony, widzowie kupieni, a i nam spodobało się na tyle, że decyzję o zamówieniu 2. sezonu i zamienieniu serialu w antologię przyjęliśmy z entuzjazmem.
Castle Rock – 2. sezon to całkiem nowa historia
Ten zaś jeszcze urósł, gdy twórcy (Sam Shaw i Dustin Thomason) ujawnili pierwsze szczegóły nowej odsłony produkcji. Nie na co dzień słyszy się przecież, że na ekrany powróci sama Annie Wilkes, bohaterka "Misery" i jej filmowej ekranizacji z pamiętną kreacją Kathy Bates, która przyniosła aktorce Oscara. Sięgnięcie po taką postać z jednej strony przykuwało uwagę, ale z drugiej kreowało zupełnie nowe wyzwania.
Co innego wszak opowiadać historię o nieznanym bohaterze (jak Henry Deaver z 1. sezonu), a co innego stawić czoła o wiele większym oczekiwaniom i nieuniknionym zestawieniom z oryginałem, jakie musiały spotkać "nową" Annie i wcielającą się w nią Lizzy Caplan.
Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że sięgnięcie po dobrze znaną postać było w gruncie rzeczy jedynym w stu procentach odtwórczym zabiegiem w tym sezonie. Twórców nie interesuje ani opowiadanie "Misery" na nowo, ani nawet zwyczajny prequel tamtej historii. W końcu nie dość że akcja rozgrywa się współcześnie, to jeszcze umieszczono ją w tytułowym miasteczku (i okolicach), tworząc coś w rodzaju serialowej wariacji na temat losów Annie Wilkes. O powtórce z rozrywki nie może zatem być mowy. Co innego z podążaniem znajomymi tropami.
Na tych bowiem "Castle Rock" wciąż bardzo mocno się osadza, będąc nie tylko kopalnią nawiązań do twórczości Stephena Kinga (od "Misery" poczynając, przez "Miasteczko Salem", po mniejsze tropy prowadzące do innych tytułów), ale też zbiorem rozpoznawalnych horrorowych motywów. Pytanie tylko, czy w takich okolicznościach było jeszcze w ogóle miejsce na opowiedzenie oryginalnej historii? O dziwo tak.
Opowieść o dwóch rodzinach w 2. serii Castle Rock
A wszystko zaczyna się w momencie, gdy w okolice Castle Rock przybywa wspomniana Annie Wilkes, podróżująca ze stanu do stanu wraz z nastoletnią córką Joy (Elsie Fisher). Taki styl życia nie wziął się oczywiście znikąd, bo jak szybko się dowiadujemy, nasza bohaterka nie tylko przed czymś ucieka, ale jest też uzależniona od leków. Znajduje więc nowe miejsce, zatrudnia się tam dorywczo jako pielęgniarka, okrada szpitalny magazyn z odpowiednich środków i rusza dalej. To się nazywa życie na walizkach.
Do czasu rzecz jasna, bo przypadek sprawia, że Annie i Joy zatrzymują się na nieco dłużej w miasteczku Jerusalem. A raczej zostają zatrzymane, bo postój to nie tyle z własnej woli, co uwarunkowany różnymi zrządzeniami losu. Od wypadku na drodze począwszy, a skończywszy na zaangażowaniu się w rodzinny spór, który szybko staje się drugim wiodącym serialowym wątkiem.
W jego centrum mamy natomiast familię Merrillów, znaczące w tym świecie postaci, którzy pod rządami Reginalda "Taty" Merrilla (wracający do Kingowskiej ekranizacji Tim Robbins) dorobili się przez lata pozycji nieformalnych lokalnych władców. Poznajemy ich jednak w momencie, gdy chory patriarcha powoli wycofuje się z interesu, ustępując miejsca młodszym. I tu zaczynają się problemy, bo jego bratanek Ace (Paul Sparks) nie może pogodzić się z faktem, że w paradę wchodzi mu Abdi (Barkhad Abdi) – przyszywany brat i somalijski uchodźca, którego Tata przygarnął kiedyś pod swój dach. Konflikt jest oczywisty i nieunikniony.
Mniej oczywista jest rola, jaką odegra w tym wszystkim Annie, błyskawicznie trafiająca w sam środek zamieszania i sprawiająca, że raczej standardowa fabuła o rodzinno-przestępczych sporach nabiera rumieńców. Jak dokładnie, tego zdradzał nie będę, ale wiedzcie, że długo nie trzeba czekać, by losy dwóch rodzin się skrzyżowały, a akcja ruszyła do przodu.
2. sezon Castle Rock jest jak klasyczny horror
Wtedy też na dobre rozkręca się cały serial, który do wątków społeczno-obyczajowych dopisuje rzeczy nadprzyrodzone, dobitnie przypominając, że cokolwiek by się działo, to ciągle świat wykreowany przez Stephena Kinga. Miło więc nie będzie, strasznie jak najbardziej. I to w o wiele większym stopniu niż poprzednio, bo o ile 1. sezon nurzał się raczej w klimacie wzbudzającej dreszczyk niesamowitości, jego następca stawia na klasyczną grozę. Jeśli zatem brakowało wam wcześniej krwi, brutalności i szeroko pojętego paskudztwa, teraz nie będziecie mieć powodów do narzekań.
Czy to zmiana na minus? Niekoniecznie, takie podejście ma swoje wady i zalety. Ja powiedziałbym, że ten sezon to ukłon w stronę miłośników tradycyjnego horroru, ale z zachowaniem stylu, który wyróżniał "Castle Rock" na tle banalnych straszaków. Zyskało na tym tempo akcji, bo w przeciwieństwie do poprzednika, tutaj nie trzeba wykazywać się cierpliwością, by w ogóle domyślić się, co oglądamy. Straciła za to tajemnica, bo kręcąca się wokół dwóch wątków fabuła nie pozwala sobie ani na subtelności, ani na bycie przesadnie enigmatyczną. Jest nawiedzony dom, są mroczne historie z przeszłości, jest psychopatyczna bohaterka – ot, standardowe elementy złożone w pokręconą całość.
Lizzy Caplan kradnie show w roli Annie Wilkes
I choć trudno tu szukać czegoś naprawdę wyjątkowego, nie da się ukryć, że ta mieszanka zwyczajnie wciąga. Jeśli nie do końca za sprawą scenariusza (choć ten potrafi zaskoczyć), to na pewno dzięki postaciom, rzecz jasna ze szczególnym uwzględnieniem Annie. A nie było to wcale oczywiste, bo co niby można o tej bohaterce nowego powiedzieć poza wyjaśnieniem, skąd wzięły się jej paranoje? Niewiele, ale to bynajmniej nie stanowi problemu. Swoje robi bowiem Lizzy Caplan, świetnie naśladując Kathy Bates (zaręczam, że kilka razy stanie wam przed oczami), ale przede wszystkim odnajdując w szaleństwie Annie metodę i nie czyniąc z niej karykaturalnej psychopatki.
Poznajemy zatem kobietę niestabilną emocjonalnie i dręczoną całkiem dosłownym koszmarami z przeszłości, ale też na swój sposób wrażliwą i w pewnym stopniu wzbudzającą litość. Przerażającą, gdy zostaje popchnięta do swoich granic i przerażoną, gdy rzeczywistość miesza się jej z urojeniami. Dodajmy do tego niezdrową relację z córką, u której nastoletni bunt objawia się kwestionowaniem zdolności rodzicielskich matki, a stanie się jasnym, że happy endu nie powinniśmy tu oczekiwać.
Możemy za to liczyć na sporo wrażeń, jakich dostarczy nie tylko postępujące szaleństwo Annie. Jest tu wszak i trochę klimatycznej teen dramy z Joy i jej nowymi znajomymi; są poprowadzone nie takimi znowu oczywistymi tropami wątki Abdiego i jego siostry Nadii (Yusra Warsama); jest jak zawsze znakomity Tim Robbins nadający roli małomiasteczkowego ojca chrzestnego nieco subtelności. Jest również zagrożenie, to ludzkie i to drugie, które wystarcza, by oglądać z niepokojem, a czasem dać się złapać na jakiś tani horrorowy chwyt. Tak, to wciąż działa.
Nie wiem tylko, czy będzie działać przez 10 odcinków, bo materiał nie wydaje się skrojony aż na taki format. Pamiętając jednak, że twórcy "Castle Rock" mogą trzymać w rękawie asy, jakich teraz się nie spodziewamy (przypomnijcie sobie fantastyczny odcinek z 1. sezonu z Sissy Spacek w roli głównej), sądzę, że zasłużyli na pewien kredyt zaufania. Oby go spłacili.