"Modern Love", czyli Nowy Jork na słodko — recenzja romantycznej antologii Amazon Prime Video
Kamila Czaja
20 października 2019, 13:33
"Modern Love" (Fot. Amazon Prime Video)
Serial "Modern Love" ma świetną obsadę, ujmujący wyjściowy pomysł, okazję opowiedzenia aż ośmiu historii. Problem w tym, że tylko niektóre z nich warto poznać.
Serial "Modern Love" ma świetną obsadę, ujmujący wyjściowy pomysł, okazję opowiedzenia aż ośmiu historii. Problem w tym, że tylko niektóre z nich warto poznać.
Antologia historii o miłości nakręcona na podstawie esejów z "The New York Timesa". Projekt, za który odpowiada przede wszystkim John Carney, twórca uroczych filmów muzycznych "Once" i "Zacznijmy od nowa". Oprócz niego kilkoro zaproszonych do współpracy reżyserów i scenarzystów. Obsada taka, że słowo "imponująca" nie zaczyna nawet opisywać sytuacji. A do tego wszystko takie cudownie nowojorskie. Brzmiało świetnie.
Serial Modern Love to nierówna antologia
Dobra wiadomość jest taka, że niektóre odcinki spełniają wysokie oczekiwania. Zła wiadomość – jest to według mnie maksymalnie prawie połowa ośmioodcinkowej serii. Jak większość antologii, "Modern Love" okazuje się nierówne. Ale przez to, że zatrudniono tak fantastyczną ekipę, a pomysł wyjściowy brzmiał tak świetnie, ta nierówność uderzyła mnie bardziej niż w antologiach, które porzuciłam ("Easy") lub oglądam okazjonalnie ("Pokój 104"). Ale po kolei, bo zróżnicowanie wymusza spojrzenie na każdy odcinek osobno.
W "When the Doorman Is Your Main Man" Maggie (Cristin Milioti z "Jak poznałem waszą matkę") szuka "tego jedynego", ale żaden potencjalny kandydat nie spełnia kryteriów nadopiekuńczego portiera (Laurentiu Possa). Jeżeli brzmi to dziwnie, to dlatego, że jest dziwnie. I chociaż Milioti jak zwykle okazuje się uosobieniem uroku, nadmiar na zmianę dyskomfortu i przesłodzenia towarzyszącego widzowi raczej do kolejnych odcinków nie zachęca. Miło, że od pilota "Modern Love" pokazuje, że nie tylko na romantycznych relacjach chce się skupić, ale wychodzi z tego połączenie absurdalnej fabuły z nadmiarem sentymentów.
Odcinek kolejny, "When Cupid Is a Prying Journalist", to dwie historie, które opowiadają sobie młody twórca aplikacji randkowej (Dev Patel, "Newsroom") i dziennikarka grana przez Catherine Keener ("Kidding"). To sporo banałów jak na pół godziny, na dodatek z zaserwowaniem widzowi nierealistycznej wizji świata i relacji międzyludzkich. I teraz uwaga: nie należy się do "Modern Love" po dwóch wpadkach zrażać.
Modern Love w najlepszym wydaniu
"Take Me as I Am, Whoever I Am" to bowiem nie tylko inna opowieść, jak na antologię przystało, ale właściwie zupełnie inny serial. Anne Hathaway jako dziewczyna z chorobą afektywną dwubiegunową wypada rewelacyjnie, a odpowiedzialny za reżyserię i scenariusz tego odcinka Carney eksperymentuje formą przy pokazywaniu różnic w postrzeganiu świata podczas depresji i manii. Jest kolorowo, z masą świetnych detali. Ten odcinek wzrusza, bawi i wymyka się schematom – nawet jeśli momentami trochę za bardzo przypomina "Crazy Ex-Girlfriend".
4. odcinek kontynuuje dobrą passę, chociaż jest znacznie spokojniejszy. Grane przez Tinę Fey ("30 Rock") i Johna Slattery'ego ("Mad Men") małżeństwo w kryzysie wypada naturalnie, a aktorzy obsadzeni w dość typowych dla siebie rolach mają dobrą chemię, trochę jak para z lubianego przez nas "Statusu związku". Bardziej w "Rallying to Keep the Game Alive" działa chyba to, że widzowi zdaje się, że już tych bohaterów zna i lubi, niż sama historia, ale ogląda się to bez zgrzytania zębami i poczucia nadmiaru lukru. Za odcinek odpowiadała Sharon Horgan ("Castastrophe") i to widać.
Podobnie jest z moim ulubionym, obok tego z Hathaway, odcinkiem "At the Hospital, an Interlude of Clarity". Druga randka, romantyczne plany, ale zamiast intymności erotycznej – intymność szpitalna, kiedy Rob (John Gallagher Jr., "Newsroom") ulega drobnemu wypadkowi, a Yasmine (Sofia Boutella) nie porzuca go w trudnej sytuacji. To błyskotliwa "gadana" komedia romantyczna, więc jeśli ktoś w tym subgatunku gustuje (ja bardzo!), powinien się dobrze bawić. I tu mimo konwencji udało się uniknąć nadmiernej bajkowości, pokazując, że potencjalna miłość wiąże się z decyzją, czy przyjąć kogoś z jego traumami, wadami, lękami.
Modern Love — gorsze momenty serialu Amazona
Po tym dobrym trzyodcinkowym zestawie przekonujemy się, że najlepsze już za nami, a opowieść o portierze to w sumie urocza bajka przy poziomie dyskomfortu zafundowanym nam "So He Looked Like Dad. It Was Just Dinner, Right?". Nawet nagrodzona ostatnio Emmy Julia Garner ("Ozark") i rozczulający jak zawsze Shea Whigham ("Homecoming") nie są w stanie uratować historii dziewczyny, która nie ma ojca, postanawia więc obsadzić w tej roli starszego o ponad trzydzieści lat kolegę z pracy, który oczywiście mylnie odczytuje jej intencje.
Według mnie tylko nieco lepiej wypada "Hers Was a World of One", czyli schematyczna historia Tobina (Andrew Scott z "Sherlocka" i "Fleabag") i Andy'ego (Brandon Kyle Goodman), planujących adopcję dziecka bezdomnej z wyboru Karli (Olivia Cooke, "Vanity Fair"). To dość koślawe połączenie sitcomu o niedobranych współlokatorach, łzawego melodramatu i wywodów politycznych o konieczności realizowania tego, co się głosi. Dłużyło mi się to bardzo i nie wniosło w moje życie więcej niż szybko skasowany sitom Ryana Murphy'ego "The New Normal" z 2012 roku. Tyle że tu było znacznie więcej przesłodzenia.
Na koniec dostajemy pomysł od połowy wysilony, nieudany, sztuczny. Wprawdzie pół odcinka "The Race Grows Sweeter Near Its Final Lap" to wzruszająca, nawet jeśli nie jakoś szczególnie odkrywcza, historia starszej kobiety (Jane Alexander), która znajduje u schyłku życia nową miłość. Jest trochę banału i morałów, ale James Saito ("Alterd Carbon") krótki czas na ekranie wykorzystuje tak, że jego radosny, ale nieśmiały Ken to postać, która ujmuje absolutnie.
Potem jednak jest jeszcze długi, zupełnie niepotrzebny montaż czegoś w rodzaju wyciętych scen z poprzednich odcinków. Twórcy uzupełniają luki, które spokojnie mogłyby zostać nieuzupełnione, i każą się bohaterom poszczególnych opowieści mijać na ulicach, jakby nie dało się poprzestać na tym, że wiemy, że akcja toczy się współcześnie w Nowym Jorku. Ten montaż nic nie wnosi, a unieważnia sporo z uroku teoretycznie głównej historii odcinka.
Modern Love – świetna obsada, dużo słodyczy
Czy jest coś dobrego w "Modern Love" jako całości? Zdecydowanie obsada. Pewnie też to, że pokazuje różne relacje – przyjacielskie, ponad podziałami, romanse wczesne, spóźnione, dogasające, kwestie samoakceptacji ważniejszej niż związek. Na pewno rewelacyjna jest ścieżka dźwiękowa, mam teraz ochotę posłuchać właściwie wszystkich piosenek, które na dodatek często dodają ciekawą warstwę interpretacyjną, nieco podważając sentymentalizm (warto zwrócić uwagę choćby na końcówkę 4. odcinka).
Inna sprawa, trudniejsza do oceny, to bijący z serialu optymizm. Mimo dramatycznych czasem wydarzeń, trafiamy do świata, w którym szczęśliwe zakończenia są raczej regułą niż wyjątkiem. W jednym z odcinku słyszymy, że statystyki dotyczące miłości wypadają pozytywnie, że wbrew pozorom ludzie częściej nie niszczą sobie związków niż je niszczą. "Modern Love" próbuje chyba jeszcze tę tezę wzmocnić. Jeśli komuś potrzeba dawki nadziei, że wszystko jest możliwe, to serial ją oferuje. Ale ktoś, kogoś irytuje nadmiar słodyczy, może się nieraz skrzywić.
Mam świadomość, że trudno zrobić równą, w pełni wciągającą antologię. Nawet przy dobrym scenariuszu i doskonałej obsadzie niełatwo sprawić, by widz się zaangażował w losy bohaterów, których nie zna i właściwie nie ma szans porządnie poznać. Ale odcinki takie jak najbardziej udane odsłony "Pokoju 104" czy przypominający część antologii "Andre and Sarah" z "Forever" dowodzą, że się da, bo czasem wystarczy pół godziny, żeby się do bohaterów przywiązać. W "Modern Love" takie dowody są najwyżej trzy i pół.
Polecam więc z czystym sumieniem odcinki z Hathaway oraz z Gallagherem i Boutellą. Myślę, że warto też dać szansę temu z Fey i Slatterym. Plus pół finału. Ale po amerykańskich recenzjach widzę, że chociaż zarzut nierówności jest częsty, to odcinki na plus i minus każdy podaje już różnie. Może co kto lubi, więc każdego "Modern Love" przekona, jeśli nawet tylko częściowo czymś innym? Nie żałuję, że obejrzałam, a słabsze bądź wręcz nieco niesmaczne osłony serialu Amazona zrekompensowano mi naprawdę udanymi. Nie zmienia to faktu, że spodziewałam się lepszego całokształtu.