"Mad Men" (5×04): Suma wszystkich strachów
Marta Wawrzyn
15 kwietnia 2012, 22:00
"Mystery Date" klimatem odbiega od dotychczasowych odcinków "Mad Men", ale to nie znaczy, że był zły. Przeciwnie, był to pierwszy w tym sezonie naprawdę znakomity odcinek, w którym każdy z bohaterów miał ciekawą historię. Spoilery!
"Mystery Date" klimatem odbiega od dotychczasowych odcinków "Mad Men", ale to nie znaczy, że był zły. Przeciwnie, był to pierwszy w tym sezonie naprawdę znakomity odcinek, w którym każdy z bohaterów miał ciekawą historię. Spoilery!
W "Mad Men" zdarzały się mroczne odcinki, ale czegoś takiego jeszcze nie było. Przeczytałam sporo amerykańskich recenzji – i widzę, że krytycy są podzieleni. Jedni mówią, że "Mystery Date" to odcinek wspaniały, w udany sposób czerpiący garściami z Hitchcocka, inni, że jednak nie do końca to wyszło, a scena koszmaru sennego Dona po prostu nie była naturalna. Ja zdecydowanie zgadzam się z tymi pierwszymi.
"Mystery Date" to odcinek o tym, czego się boimy, i o tym, że bać się na swój sposób lubimy. O naszej irracjonalnej ekscytacji morderstwami, ciemnymi zaułkami miast i ludzkich dusz, horrorami i medialnymi sensacjami. W Polsce Anno Domini 2012 mediami rządzi koszmarna rodzina z Sosnowca, na Amerykanach w lipcu 1966 roku wrażenie zrobiła sprawa okrutnego morderstwa popełnionego przez Richarda Specka na młodziutkich pielęgniarkach z Chicago. Kiedy Joyce przynosi do biura Sterling Cooper Draper Pryce zdjęcia, na których jest więcej niż gazety powinny pokazywać, z wypiekami oglądają je wszyscy: Peggy, Stan, Megan. Tylko Ginsberg reaguje inaczej, ale historia z Kopciuszkiem pokazuje, że i jego ta powszechna choroba nie omija .
Nadmiernie podekscytowana mordem jest również teściowa Betty, która pod nieobecność państwa Francis pilnuje w domu małej Sally. Na przykładzie tych dwóch postaci widzimy, jakie to absurdalne: i plotkująca przez telefon Pauline, i czytająca gazetę pod kołdrą Sally są przerażone, a jednak brną w to dalej, chcą wiedzieć wszystko, chcą bać się jeszcze bardziej. Widać, że zaczyna się amerykańska fascynacja seryjnymi mordercami, która w XXI wieku doprowadziła do powstania "Dextera". Na szczęście strach jest straszny tylko do pewnego momentu, w końcu istnieją magiczne tabletki, dzięki którym człowiek i tak będzie spał jak zabity.
Ostro przeziębionego Dona Drapera dopada zupełnie inny strach, zupełnie irracjonalny koszmar związany z przeszłością. Scena z "martwą dziwką" została rewelacyjnie zagrana, choć słusznie wywołuje kontrowersje. Oczywiście, wszyscy od razu wiedzieliśmy, że to tylko gorączkowe majaczenia. W końcu jesteśmy tacy wspaniali, inteligentni no i wiemy, że Don nikogo by nie zabił. Ale czy jest ktoś, komu przez krótki, króciutki moment nie przeszło przez myśl "a może jednak to się dzieje naprawdę"? Niezależnie od tego, czy chcemy się do takich głupiutkich myśli przyznawać, czy nie, jedno jest pewne: miesiąc miodowy Dona i Megan się skończył. Nie będzie więcej "Zou Bisou Bisou", nie będzie wściekłego seksu na podłodze, będzie powolne uświadamianie sobie różnic przez oboje małżonków. Albo i coś gorszego. Megan boi się, że zostanie drugą Betty – i ta jej obawa nie wydaje się bezpodstawna. Don chyba zaczyna rozumieć, że ona może go po prostu zostawić.
Swój moment strachu – trochę sztucznie wpisany w fabułę, ale niewątpliwie świadczący o ułańskiej fantazji Matthew Weinera, któremu zamarzył się cały odcinek w stylu znanym z horrorów – miała i Peggy, która wędrowała po pustym biurze niczym postać z jakiegoś koszmarnego filmu, w którym na końcu i tak wszyscy zostają posiekani. Jej historia była w tym odcinku równie mocna, co historie związane z pozostałymi postaciami. Najpierw zobaczyliśmy okrutną, bezlitosną dziewczynkę, która oskubała szefa z całkiem sporej kasy (uwielbiam, po prostu uwielbiam ją w scenie rozmowy z Rogerem, ale też jest mi coraz bardziej jego szkoda, bo widać, że dla niego to już równia pochyła), chwilę potem mieliśmy zupełnie inny odcień szarości – przygarnięcie przez Peggy na noc wystraszonej nie z powodu seryjnego mordercy, a zamieszek, Dawn. I znów to samo. Najpierw szczera rozmowa, w której złote dziewczę SCDP zwierza się po pijaku, że zachowuje się jak facet, bo innej drogi na szczyt nie widzi, ale generalnie my, dziewczyny, powinniśmy trzymać się razem. A chwilę potem ten koszmarny rasistowski moment, te parę sekund, które zniszczyły wszystko, co wcześniej zaszło między Peggy a Dawn. To niesamowite, jak "Mad Men" nam subtelnie mówi: nikt nie jest dobry, ani zły, wszyscy jesteśmy ludźmi.
Choć Grega, który odnalazł swoją męskość w Wietnamie, nie tłumaczy nic. Zdecydowanie, z jakim Joan rzuciła tego małego, zakompleksionego drania, który zgwałcił ją swego czasu na podłodze biura Dona, zachwyciło pewnie wszystkie feministki. Dobrze mu tak, prawda? A jeszcze lepiej będzie, jeśli go w tym Wietnamie zabiją! A potem przyniosą rudej jego głowę. Nie wiem, czy wątek małżeństwa Joan nie kończy się zbyt szybko i w zbyt banalny sposób, ale na pewno się z tego cieszę. Ten pan był wielką pomyłką w życiu rudowłosej piękności, najwyższy czas, żeby wróciła do pracy i znów paradowała między biurkami.
"Mystery Date" nie był odcinkiem bez wad, ale mnie spodobał się zdecydowanie bardziej niż "A Little Kiss" i "Tea Leaves". Zabawa konwencją horroru wyszła zgrabnie i, co najważniejsze, nie przekroczono linii, poza którą to już tylko śmieszy. OK, Peggy w pustym biurze może nie była najszczęśliwszym rozwiązaniem, ale sceny koszmaru sennego Dona będę bronić, bo pokazała ona, jak rozpaczliwie bohater próbuje "zabić" swoją przeszłość, a ta nic sobie z tego nie robi i wciąż na niego czyha na każdym rogu.
Wisienkę na torcie stanowiła piosenka zamykająca odcinek, "He Hit Me (And It Felt Like A Kiss)" zespołu The Crystals. Na początku lat 60. wzbudziła ona duże kontrowersje – twórcom zarzucano propagowanie przemocy domowej. Ruda na szczęście wzięła sprawy w swoje ręce, ale w latach 60. w Ameryce żyły setki tysięcy kobiet, tyranizowanych przez swoich panów i władców. Ile z nich wierzyło, że bije, bo kocha? Ile z nich tkwiło w takich związkach, bo nie miało gdzie się podziać? "Mad Men" po raz kolejny zahacza o ważny temat i czyni to w niebanalny sposób, pozbawiony taniego moralizatorstwa, którego pełno teraz na ekranie.