"El Camino" z nawiązką spełnia fanowskie oczekiwania — recenzja filmu "Breaking Bad"
Marta Wawrzyn
11 października 2019, 21:29
"El Camino: Film Breaking Bad" (Fot. Netflix)
"Breaking Bad" to jeden z najwybitniejszych seriali w historii. Czy potrzebowaliśmy dopowiedzenia w postaci "El Camino"? Nie, ale dobrze jest je mieć. Recenzujemy film ze spoilerami.
"Breaking Bad" to jeden z najwybitniejszych seriali w historii. Czy potrzebowaliśmy dopowiedzenia w postaci "El Camino"? Nie, ale dobrze jest je mieć. Recenzujemy film ze spoilerami.
"Breaking Bad" skończyło się sześć lat temu finałem, który zamknął historię Waltera White'a (Bryan Cranston) i postawił na końcu piękną kropkę. Od tego czasu pojawiło się mnóstwo teorii fanowskich typu: "A co jeśli Walter żyje i wróci?". Sprawę kilka dni temu uciął sam Vince Gilligan, twórca serialu, który powiedział jasno i dobitnie coś, co za chwilę miało i tak stać się oczywiste: nie, Walter nie żyje.
Mnie to pytanie zawsze dziwiło, podobnie jak wiele innych pytań zadawanych po finale "Breaking Bad", bo intencje twórcy jednak wyglądały na jasne. Patrząc na cały serial z perspektywy czasu i po ponownym jego obejrzeniu, uważam wręcz, że "Felina" to jeden z tych finałów, które mówią za dużo i za bardzo starają się zadowolić widzów. Historia Walta i Jessego Pinkmana (Aaron Paul) była jednym wielkim zbiorem pomyłek pt. "Jak to jest, kiedy dwóch zwykłych kolesi wchodzi do narkobiznesu, nie wiedząc, co robią". W finale Walt odpalił akcję jak z "MacGyvera", a Jesse jako jedyny wyszedł bez szwanku i odjechał w siną dal, krzycząc z radości.
El Camino, czyli zakończenie takie jak należy
Czy potrzeba nam było więcej? Uważam, że nie i po obejrzeniu "El Camino" zdania nie zmieniam, choć obiektywnie to dobry film, który powstał po to, by sprawiać frajdę fanom "Breaking Bad", i swoje zadanie spełnia. Jedyny problem? Znów wszystko toczy się w oczywistym kierunku, by zakończyć się tak "jak należy". Dokładnie tak wyobrażałam sobie zakończenie losów Jessego: po licznych trudnościach i perypetiach chłopak dociera na Alaskę, o której wciąż mówił w serialu, i zaczyna nowe życie pod zmienionym nazwiskiem.
Trudno gniewać się na Vince'a Gilligana — który polubił Jessego tak samo jak widzowie, zrobił z niego swoisty kompas moralny w serialu i na koniec zafundował mu drogę przez piekło pod bokiem nazistów — że postanowił "naprawić sprawy". Co jest przewrotne, biorąc pod uwagę otwierającą film scenę z Jessem i Mikiem (Jonathan Banks, jak zawsze siła spokoju) o tym, jak to spraw naprawić się nie da. Tym trudniej sobie wyobrazić inne, rówie "odpowiednie" zakończenie losów Jessego. Gdyby dręczony przez pięć sezonów bohater wpadł w ręce policji albo zginął, film byłby może bardziej nieprzewidywalny, ale nie zrobiłby się lepszy.
Gilligan zakończył więc jego historię "jak trzeba", znów stawiając piękną, wielką kropkę, a po drodze sprawił fanom "Breaking Bad" mnóstwo radochy, jednocześnie nie uciekając od dogłębnego roztrząsania traumatycznych przeżyć Jessego.
Jesse Pinkman z PTSD w filmie Breaking Bad
Swego rodzaju kubłem zimnej wody dla tych, którzy pomyśleli, że w finale "Breaking Bad" Jesse odjechał w kierunku zachodzącego słońca, jest już pierwsza scena. Jesse ucieka i co dalej? Ano trafia na policyjne wozy, przed którymi musi się ukryć. A potem jedzie prosto do swoich przyjaciół, Skinny Pete'a (Charles Baker) i Badgera (Matt L. Jones), bohaterów wdzięcznej komedii kumpelskiej funkcjonującej w ramach trudnej, ciężkiej historii. Chłopaki zachowują się dokładnie tak jak powinni, my zaś orientujemy się, że mamy tutaj gorszy przypadek PTSD, niż sądziliśmy.
Retrospekcje dają pełny wgląd w sytuację Jessego, a dokładniej w skalę horroru, jaki przeszedł. Obrazowe sceny dręczenia chłopaka, koszmarna wizyta w mieszkaniu psychopatycznego Todda (Jesse Plemons), zakopywanie zwłok "przemiłej pani i świetnej gosposi" w cudnych okolicznościach pustynnej przyrody i Jesse będący Jessem, kiedy przychodzi co do czego i pojawia się szansa na uwolnienie się. To jest ciężkie do przetrawienia, ale i potrzebne, bo tworzy pełny portret.
Zauważcie, jak te wydarzenia przemieniły naszego bohatera: kiedy trzeba sięgnąć po broń w rozprawie z panami z Kandy Welding Co., Jesse już się nie waha i nie tylko nie wymiguje się przed udziałem w pojedynku, ale też podchodzi ich fortelem i strzela, żeby zabić. Oczywiście uczeń pana White'a to nie pan White — pewne granice nie zostały i nigdy nie zostaną przekroczone. To raczej znak, że chłopak ma silniejszy niż kiedykolwiek instynkt samozachowawczy, potrafi trzeźwo ocenić sytuację i nie ma żadnych złudzeń, jak działa ten świat. Jesse w pewien okrutny sposób dorósł, tracąc resztki niewinności, które go odróżniały od jego mentora.
El Camino to mnóstwo nawiązań do Breaking Bad
"El Camino: Film Breaking Bad" wypakowany jest odniesieniami do serialu-matki. Holly Avenue, gdzie mieszka Todd, przypomina o rodzinie White'ów, która poza tym nie zostaje wspomniana. W mieszkaniu Todda wciąż jest tarantula, okropna pamiątka po akcji z napadem na pociąg. Pojedynek z gościem z Kandy Welding to ukłon w stronę westernowych korzeni "Breaking Bad". Stary Joe wspomina akcję z magnesami z premiery 5. sezonu. Facet od odkurzaczy powraca i wreszcie nam się przedstawia. Mamy też bardzo oczekiwany przez fanów powrót Waltera (z czasów 2. sezonu, a dokładniej odcinka "4 Days Out", kiedy Jesse był jeszcze stosunkowo beztroski) i Jane (Krysten Ritter), która mówi Jessemu, że podążanie za tym, gdzie wszechświat nas prowadzi, nie zawsze nam służy. Zgodnie z jej radą chłopak sam wybiera swoją ścieżkę po uwolnieniu się z rąk nazistów.
Rozmowa Walta z Jessem to nie tylko ukłon w kierunku fanów tego pierwszego. To też kolejna garść dowodów, jak bardzo oni różnili się nie tylko doświadczeniami, ale i sposobem myślenia. "Jesteś naprawdę szczęściarzem. Nie musiałeś czekać całe życie, żeby zrobić coś wyjątkowego" — mówi Walter, patrząc z czułością na kamper zaparkowany zaraz pod oknem motelu, gdzie spędzili noc. Tak właśnie Heisenberg widział swoje imperium — jako życiowe osiągnięcie, coś wielkiego i wyjątkowego, coś, co sprawiło, że wreszcie poczuł, że żył. Dla Jessego, który nie miał celu w życiu, kiedy go spotkaliśmy, to nie była kwestia ambicji ani żadne wielkie osiągnięcie. To był sposób na szybki zarobek, który potem zamienił się w niekończący się koszmar.
Walter White dostał dokładnie to, na co zasłużył. Jesse Pinkman też, bo to wszystko, co się dzieje w "El Camino", większość z nas w ten czy inny sposób sobie dopowiedziała. Film "Breaking Bad" nie jest powrotem, który odmieni nasze życie albo sprawi, że inaczej zaczniemy patrzeć na serial. To zgrabne domknięcie, którego nie potrzebowaliśmy, ale na które trudno narzekać, kiedy już je mamy.
Więcej spin-offów Breaking Bad? Nie, dziękuję!
"Breaking Bad" to była i jest klasa sama w sobie. Aaron Paul raz jeszcze udowadnia, że jest wyśmienitym aktorem, który po serialu AMC miał sporego pecha, jeśli chodzi o nowe role. Roztrzęsiony, z trudem przekraczający kolejne granice zła Jesse Pinkman, który w filmie "El Camino" bardzo powoli wychodzi z traumy, to prawdopodobnie jego rola życia, niezależnie od tego, co zrobi dalej. Vince Gilligan raz jeszcze pokazuje, że jest równie świetnym scenarzystą, co reżyserem, oferując w kontynuacji "Breaking Bad" kilka sekwencji o iście kinowym rozmachu.
Fani "Breaking Bad" mają dziś powody, żeby świętować, przynajmniej jeśli nie oczekiwali, że zakończenie losów Jessego przewróci ich świat do góry nogami. Ale wydaje mi się, że "Better Call Saul" i "El Camino" w zupełności wystarczą, nie potrzebujemy już więcej historii z okolic Albuquerque. Serial znany z zamiłowania do roztrząsania najdrobniejszych szczegółów, które w filmach akcji zazwyczaj się pomija jako niezbyt atrakcyjne, rozłożył na czynniki pierwsze wszystko, co się dało.
To była bardzo satysfakcjonująca jazda, prawdopodobnie najbardziej satysfakcjonująca w historii telewizji, zważywszy, jak dobrze rozplanowano cały serial. Po "Breaking Bad", "Better Call Saul" i "El Camino" obejrzę wszystko, co Vince Gilligan zaproponuje. Ale wolałabym, żeby to nie było dokończenie losów Huella albo spin-off o straumatyzowanej dorosłej Holly White, tylko zupełnie nowa rzecz.