"Batwoman" nie przynosi przełomu w świecie superbohaterów – recenzja premiery serialu CW
Mateusz Piesowicz
9 października 2019, 20:22
"Batwoman" (Fot. CW)
Jeśli spodziewaliście się czegoś wyjątkowego, od razu porzućcie tę myśl. "Batwoman" to po prostu kolejny superbohaterski serial od CW – ani lepszy, ani gorszy od reszty kolorowego towarzystwa.
Jeśli spodziewaliście się czegoś wyjątkowego, od razu porzućcie tę myśl. "Batwoman" to po prostu kolejny superbohaterski serial od CW – ani lepszy, ani gorszy od reszty kolorowego towarzystwa.
Rozczarowanie? Niekoniecznie, zależy oczywiście, czego dokładnie oczekiwaliście. Produkcji, która (zachowując proporcje) podąży śladem "Wonder Woman" czy "Kapitan Marvel", wynosząc kolejną superbohaterkę na szczyty popularności i stawiając ją w jednym szeregu albo wyżej od męskich herosów? Czy raczej serialu w typie "Supergirl", czyli zaznaczającego wprawdzie swoją odrębność, ale w gruncie rzeczy niezbyt zainteresowanego przełamywaniem barier? Cóż, nietrudno zgadnąć, którą ścieżką poszli Greg Berlanti i spółka.
Batwoman — superbohaterka na standardy CW
Twórcy odpowiadającemu za telewizyjne uniwersum DC (czyli Arrowverse) w tym przypadku towarzyszy także znana z produkcji CW Caroline Dries ("Pamiętniki wampirów", "Melrose Place"), więc tym bardziej oczekiwanie cudów po ich nowym serialu byłoby dość naiwne. Prędzej należało liczyć na to, że "Batwoman" zgrabnie wpasuje się w ten świat, może wnosząc do niego nieco mroku w innym stylu niż wyeksploatowany do bólu "Arrow" (zresztą kończący się po 8. sezonie, więc mowa o naturalnym następcy), no i nową, charakterystyczną bohaterkę. Czy to się udało?
I tak, i nie, bo nie ma co ukrywać – historia kobiety-nietoperza oczekiwania spełnia tylko na bardzo podstawowym poziomie. A to już można uznać za pewien zawód, bo co by nie mówić o jakości superbohaterskich seriali CW, od pierwszego pojawienia się Batwoman w tym uniwersum (zadebiutowała w zeszłorocznym crossoverze "Elseworlds"), wyglądała ona na postać z potencjałem. Ograniczonym, jasne, ale wciąż wyrastającym ponad najbardziej oklepane klisze.
Problem w tym, że samodzielny serial szybko te nadzieje rozwiał, w premierowym odcinku fundując nam przemieloną wiele razy genezę bohaterki, jej jedynym wyróżnikiem czyniąc podkreślany wielokrotnie fakt bycia lesbijką. W porządku, jest to nowość i brawa za odwagę, ale może by tak coś jeszcze? Na przykład fabuła, której nie mógłbym opowiedzieć bez oglądania odcinka? Postaci z krwi i kości? Jakieś emocje? Nie, to chyba przesada.
Batwoman, czyli nie ma mowy o żadnym przełomie
Zostańmy więc przy fabule. Ta przedstawia nam niejaką Kate Kane (Ruby Rose), wracającą do Gotham City po wojażach po świecie, podczas których trenowała, by móc skutecznie ochronić swoje miasto. A to ochrony zdecydowanie potrzebuje, bo po tajemniczym zniknięciu Batmana przed trzema laty, nikt nie zajął jego miejsca. Niektórzy wprawdzie próbują, jak ojciec Kate Jacob (Dougray Scott) posiadający małą prywatną armię mającą zapewnić Gotham bezpieczeństwo, ale gdy ta zawodzi, wiadomo, że potrzebne będzie coś więcej.
W tym miejscu trzeba jeszcze wspomnieć, że Kate jest również kuzynką znanego skądinąd Bruce'a Wayne'a, który w dzieciństwie był dla niej jak starszy brat. Teraz wprawdzie go brakuje (nie zgadniecie, też zniknął przed trzema laty!), ale zostawił po sobie pewne niespodzianki, których odkrycie całkowicie zmieni życie Kate. I tak krok za krokiem zbliżamy się do momentu, gdy nasza bohaterka po raz pierwszy założy uszaty kostium, ruszając do walki z przestępczością i jeszcze paroma własnymi sprawami.
Powiedzieć, że jest standardowo, to pewnie i tak za dużo. Twórcy nawet nie próbują dodać tytułowej postaci jakichkolwiek ciekawszych cech charakteru, najwyraźniej uznając, że uczynienie jej homoseksualistką załatwia sprawę. Problem w tym, że nie bardzo. Bo owszem, Kate jest lesbijką, nawet miała z tego powodu kłopoty w przeszłości i oczywiście nadal nieszczęśliwie kocha swoją byłą dziewczynę (grana przez Meagan Tandy Sophie, która aktualnie pracuje dla ojca Kate), ale tak naprawdę nie ma w tym przecież za grosz oryginalności.
Co więcej, to samo trzeba powiedzieć o praktycznie każdym innym wątku "Batwoman", których wspólnym punktem jest absolutna, nigdy nieprzekraczalna poprawność. Mamy zatem trudne relacje Kate z ojcem, mamy jej bolesną przeszłość (w dzieciństwie straciła matkę i siostrę), mamy pomocnika w osobie Luke'a Foxa (Camrus Johnson), mamy też przeciwniczkę, odpowiednio pokręconą Alice (Rachel Skarsten), z którą łączy bohaterkę coś więcej. Pewnym zaskoczeniem może być tylko Mary (Nicole Kang), przybrana siostra Kate, wyglądająca wprawdzie na typowe irytujące wypełnienie drugiego planu, ale wkrótce pokazująca całkiem ciekawe oblicze.
Czy Ruby Rose poradziła sobie w roli Batwoman?
To byłoby jednak na tyle, jeśli chodzi o intrygujące punkty historii. Reszta jest mniej czy bardziej znanym komiksowym standardem, który przeszczepiany z jednej fabuły do drugiej przy lekko zmienianych okolicznościach, bynajmniej nie staje się ciekawszy. Wprowadzenie do świata "Batwoman" trudno zatem uznać za szczególnie pociągające – jest, bo być musi. Pytanie, czy serial dał jakiekolwiek nadzieje na to, że później będzie nieco mniej schematycznie?
Opierając się tylko na premierowym odcinku, trudno być dobrej myśli. Oczywiście, poniżej pewnego poziomu nowy tytuł z Arrowverse raczej nie zejdzie, tak jak w większości nie robią tego inne produkcje. Nie liczyłbym jednak również na żadne odstępstwo od normy w drugą stronę, bo zwyczajnie nie ma ku takiemu podstaw. Kate Kane jest postacią do bólu jednowymiarową, ulepioną z najprostszych motywów i oczywistych cech, w których próżno szukać czegoś ekstra. I nie zmienia tego nawet Ruby Rose, w teorii idealna kandydatka do tej roli, w praktyce błyskawicznie sprowadzona do banału i pozbawiona swojego wyrazistego, wręcz agresywnego ekranowego stylu.
Z tego ostała się właściwie tylko aparycja bohaterki, która prezentuje się świetnie i w kostiumie, i bez niego (właściwie to chyba nawet lepiej w tej drugiej wersji, ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia), poza tym tonąc jednak w serialowej przeciętności. Nic w tym nowego, bo podobny los spotykał przecież wcześniej "Arrowa", "Flasha" czy "Supergirl", które przyzwoicie prezentowały się na starcie, potem coraz bardziej osuwając się w bezpieczny i nijaki standard, aż do momentu, gdy nie posiadały już absolutnie żadnej naprawdę własnej cechy.
"Batwoman" podąża tą samą drogą, startując jednak z o tyle gorszej pozycji, że znamy już dobrze reguły funkcjonowania Arrowverse, więc tym trudniej nas czymś kupić. Łatwiej za to od razu zniechęcić wszechobecną wtórnością świata (tak bezpłciowego Gotham City jeszcze na ekranie nie było) i bijącą z każdego dialogu sztucznością, zwłaszcza jeśli w tym uniwersum jesteście raczej gośćmi niż stałymi bywalcami. Historia Kate Kane powstała bowiem zdecydowanie bardziej z myślą o tych drugich, na pierwszy rzut oka będąc dobrym uzupełnieniem już znanych seriali. Takich, których można śledzić jednocześnie jak najwięcej, żadnemu nie poświęcając przy tym szczególnej uwagi. A przełomowe podejście? To może faktycznie lepiej zostawić innym.