"Mr. Robot" wrócił w świątecznym nastroju, by poszukać zemsty – recenzja premiery 4. sezonu
Mateusz Piesowicz
8 października 2019, 22:10
"Mr. Robot" (Fot. USA Network)
Czasy rewolucji w "Mr. Robot" już minęły – pora odwrócić jej skutki i ukarać winnych. Już pierwszy odcinek 4. sezonu pokazuje jednak, że nie obejdzie się przy tym bez ofiar. Spoilery!
Czasy rewolucji w "Mr. Robot" już minęły – pora odwrócić jej skutki i ukarać winnych. Już pierwszy odcinek 4. sezonu pokazuje jednak, że nie obejdzie się przy tym bez ofiar. Spoilery!
Pamiętacie jeszcze czasy, gdy "Mr. Robot" był prawdziwą serialową sensacją? Macie prawo średnio je kojarzyć, bo w telewizyjnych realiach mowa o dość zamierzchłej przeszłości. Dziś rzeczywistość w kontekście produkcji USA Network wygląda raczej tak, że trzeba się mocno nagimnastykować, by w ogóle przypomnieć sobie, co tam się aktualnie wyprawia. W końcu od poprzedniego odcinka minęły prawie dwa lata, a świat bynajmniej nie stał w miejscu – ani dla widzów, ani dla twórców.
Mr. Robot wrócił wreszcie z finałowymi odcinkami
Ci wrócili jednak opromienieni sukcesami (Rami Malek to dziś już laureat Oscara, Sam Esmail ma na koncie dobrze oceniany "Homecoming"), by zakończyć historię Elliota Aldersona oraz jego alter ego i patrząc na premierowy odcinek ostatniego, 4. sezonu "Mr. Robot", nic sobie nie robią z tego, że długo ich nie było. Co więcej, sam serial wygląda, jakby dawno przestał przejmować się szumem, którego początkowo narobił, zamiast fałszywej telewizyjnej rewolucji oferując po prostu wysokiej klasy rozrywkę.
Mi takie podejście jak najbardziej odpowiada, bo odkładając na bok całą otoczkę, "Mr. Robot" to jeden z tych tytułów, których śledzenie sprawiało mi w ostatnich latach zdecydowanie najwięcej zwykłej przyjemności. Czy to za sprawą wciągającej i skomplikowanej, ale nie do przesady fabuły, czy realizatorskich fajerwerków, w jakich Esmail jest prawdziwym wirtuozem, czy wreszcie aktorów i postaci, do których przynajmniej w pewnym stopniu się przywiązałem. To ostatnie ma tu zresztą kluczowe znaczenie, bo początek nowego sezonu raz jeszcze potwierdził, że spiski, rewolucje i zmienianie świata swoją drogą – tak naprawdę na pierwszym miejscu zawsze byli i są tutaj bohaterowie.
Mocny akcent na początek 4. sezonu Mr. Robot
Tym bardziej szokujące jest otwarcie ostatniej odsłony serialu, który zupełnie nie szanując naszej zawodnej pamięci, przeszedł do konkretów, zanim na dobrą sprawę mogliśmy sobie przypomnieć, gdzie się właściwie znajdujemy. A byliśmy w miejscu, w którym kończyliśmy poprzednio, czyli w posiadłości Phillipa Price'a (Michael Cristofer), kilka chwil po tym, jak ten w stylu godnym Dartha Vadera oznajmił zdezorientowanej Angeli (Portia Doubleday), że jest jej ojcem, a ona sama została okrutnie zmanipulowana przez Whiterose (BD Wong). "Biedna Angela" – mogliście pomyśleć, ale pewnie nie zdążyliście, bo chwilę potem sympatyczna blondynka już nie żyła. Witamy z powrotem w 2015 roku!
No dobrze, żarty na bok, sytuacja jest przecież poważna i poważną pozostanie przez cały świąteczny okres. W tym bowiem osadzona będzie akcja 13-odcinkowego sezonu, w którym zobaczymy jak Elliot, odwróciwszy już skutki ataku hakerskiego (czego efekty widać choćby na ulicach, nieprzypominających już strefy wojny), próbuje dobrać się do skóry odpowiedzialnej za to wszystko Whiterose i Dark Army. No i rzecz jasna sprawa ma teraz wymiar osobisty, bo co innego wykorzystać umiejętności Elliota, a co innego z zimną krwią zabić najbliższą mu osobę.
Śmierć Angeli będzie więc z pewnością jeszcze się w tym sezonie przewijać, póki co będąc swoistym zapalnikiem dla naszego bohatera (jeśli zrobicie stopklatkę w odpowiednim momencie odcinka, to zobaczycie, że jej wspomnienie bardzo dręczy bohatera, nawet jeśli tego po nim nie widać). Czymś, co każe mu działać jak na siebie szybko i impulsywnie, nie myśląc szczególnie o konsekwencjach. Zmiana to o tyle istotna, że po pierwsze mocno podkręca nam już wysokie tempo i towarzyszące mu emocje, a po drugie stawia wręcz na głowie cały serialowy świat, czyniąc z Pana Robota (Christian Slater) tą rozsądniejszą połową osobowości Elliota. Podkreślono to nawet zmianą narratora, więc nie ma żartów — pan Alderson przeszedł w tryb zemsty za wszelką cenę.
Mr. Robot, czyli Elliot kontra Dark Army
Pokazuje to również, że "Mr. Robot" nie porzucił starych zwyczajów, wciąż w równym stopniu skupiając się na fabule, co jej odpowiedniej otoczce. Bawiąc się narracją, twórcy wręcz zachęcają nas, by nie przywiązywać ogromnej wagi do głównej intrygi, która z cyberrewolucji przeistoczyła się w, hmm, w sumie trudno powiedzieć co. W każdym razie w centrum uwagi jest jakaś maszyna, być może rodem z science fiction, a może nie, i jej niezwykle istotny transport do Konga. Cóż, nie wiem jak wy, ale ja mam wrażenie, że ktoś nas tu może właśnie wyprowadzać w pole, ale wcale mnie to nie martwi.
A to dlatego, że co jak co, ale akurat pomysłowe oszukiwanie widzów i ich oczekiwań ma ten serial opanowane do perfekcji, więc nic tylko po raz kolejny pozwolić mu się wodzić za nos. Zwłaszcza że twórcy już jakiś czas temu porzucili podejście "dobra jednostka kontra zły system", na pierwszym planie stawiając ludzkie podejście do swoich bohaterów – w wielu przypadkach znacznie bardziej skomplikowanych, niż jakikolwiek hakerski atak.
Starcie Elliota z Dark Army i wydającą się pociągać za absolutnie wszystkie sznurki Whiterose ma więc bardzo osobisty charakter, pokazując również drogę, jaką przeszedł od początku serialu nasz bohater. To już nie naiwny idealista wierzący w rewolucję, ale człowiek, który wiele doświadczył, otrzymał niejeden cios i jest zdeterminowany, by oddać. Czy ta determinacja nie sprowadzi na niego zguby, to się dopiero okaże. Na razie było blisko i to bardzo.
Mr. Robot znów wciąga i bawi się formą
Jednak pomimo faktu, że zastrzyk z zabójczą dawką heroiny zafundował mu Sam Esmail we własnej osobie (wcześniej sprytnie odwracając słynne serialowe "Hello friend"), Elliot oczywiście jeszcze z nami zostanie. Co nie zmienia faktu, że jego gra z Whiterose stała się bardziej niebezpieczna niż zwykle i spodziewam się, że to poczucie zagrożenia będzie nam towarzyszyć do samego końca. Zresztą dotyczy to nie tylko Aldersona, bo i wpadająca w narkotykowy ciąg Darlene (Carly Chaikin), i zastraszona Dom (Grace Gummer) mogą w każdej chwili podzielić los Angeli.
Serial umiejętnie wykorzystuje to napięcie, potrafiąc dzięki niemu zainteresować swoją historią, nawet jeśli ta sama w sobie miewa słabsze fragmenty. Jasne, czasu żeby się rozkręcić jest jeszcze sporo i z pewnością każdy otrzyma swoje pięć minut, natomiast nie da się ukryć, że na razie porzucanie Elliota i Robota na rzecz innych wyglądało jak przymusowy skok w bok. Na pewno niekonieczny, ale też nie jakoś bardzo uciążliwy, także dzięki świetnej pracy aktorów, potrafiących nawet najmniejszą scenę zamienić w coś wyjątkowego.
"Mr. Robot" jest pełen takich właśnie małych przyjemności, przez co w coraz większym stopniu podchodzę do tego finałowego sezonu jak do świątecznego prezentu zafundowanego nam przez Sama Esmaila i spółkę. Na pierwszy ogień poszedł szokujący początek. Zaraz potem dostaliśmy wyciągniętą rodem z thrillera (oczywiście z twistem) sekwencję z niejakim Freddym Lomaxem (Jake Busey) – niby scenariuszowym pionkiem, ale przez tych kilka chwil szalenie istotnym graczem. Potem Dom i jej paranoja, która okazała się w pełni uzasadniona. Następnie Elliot wchodzący prosto w oczywistą pułapkę. Wszystko takie proste, wręcz pozbawione nie wiadomo jakiego znaczenia, a jednak działało, nie pozwalając się oderwać od ekranu ani na chwilę.
I nieważne, czy tak jak święta w prawdziwym świecie mają tylko odwrócić uwagę ludzi od ich problemów, tak i tutaj jesteśmy mamieni akcją, która ostatecznie nie będzie miała wielkiego znaczenia. To się wciąż świetnie ogląda i zwyczajnie dobrze znów być w tym świecie, chociaż na chwilę. Wyglądając zatem kolejnych wizualnych cudów i bardzo ludzkich emocji, oraz zastanawiając się, czy Sam Esmail upchnie jeszcze gdzieś inne cameo Emmy Rossum, czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy. Nie musi być rewolucyjny.