"The Walking Dead" udowadnia, że ciągle jest w nim życie – recenzja premiery 10. sezonu
Mateusz Piesowicz
7 października 2019, 23:03
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Czyżby zwyżka formy z poprzedniego sezonu miała zamienić się w coś trwałego? Niewykluczone, zwłaszcza że otwarcie nowej odsłony "The Walking Dead" wygląda całkiem obiecująco. Spoilery.
Czyżby zwyżka formy z poprzedniego sezonu miała zamienić się w coś trwałego? Niewykluczone, zwłaszcza że otwarcie nowej odsłony "The Walking Dead" wygląda całkiem obiecująco. Spoilery.
Dziesiąty sezon jakiegokolwiek serialu brzmi na zdecydowanie za długo. Dziesiąty sezon serialu o apokalipsie zombie brzmi jak absolutny koszmar i to bynajmniej nie ze względu na świat opanowany przez żywe trupy. Najwyższa już chyba jednak pora, by pogodzić się z myślą, że "The Walking Dead" jeszcze przez dłuższy czas będzie stanowić nieodłączny element telewizyjnego krajobrazu (także ze względu na spin-offy — najnowszy już na wiosnę), a skoro tak, to dobrze byłoby chociaż spróbować po raz kolejny się z tym serialem zaprzyjaźnić. Pytanie tylko, czy druga strona zamierza nam to ułatwić?
The Walking Dead – obiecujący start 10. sezonu
Patrząc na premierowy odcinek 10. sezonu, jestem w stanie to uwierzyć. Ba, zachowując zdrowe proporcje i pamiętając, że czasy ekscytacji produkcją o zombie już raczej bezpowrotnie minęły, jestem stosunkowo ciekaw, co też twórcy zamierzają zrobić dalej. Od momentu wysłania Ricka helikopterem w siną dal (wciąż brzmi absurdalnie, mimo że nawet lubię to rozwiązanie) "The Walking Dead" przechodzi bowiem dość intrygujące przemiany, krok po kroku stając się bardziej oglądalne, wciągające, wzbudzające lekki dreszczyk, a nawet pewne emocje. Z odchudzoną i po części wymienioną obsadą, nowymi wątkami i zmieniającym się światem, serial AMC zyskał jakby nowe życie – jeszcze nie do końca idealne, ale na pewno lepsze od starego ponuractwa.
"Lines We Cross" kontynuuje podążanie tą ścieżką, fundując nam kolejny, choć tym razem krótszy, bo kilkumiesięczny przeskok w czasie od ostatniej zimy. Życie bohaterów zdążyło już wrócić do względnej normy, choć do spokoju daleko. Konflikt z Szeptaczami wszedł raczej na etap swoistej zimnej wojny (przewijający się przez cały odcinek radziecki satelita wydaje się całkiem czytelną aluzją), gdy jedni i drudzy z grubsza trzymają się ustalonych granic, ale w powietrzu czuć nieustanne napięcie, a byle iskra może wzniecić taką pożogę, że pożar lasu to przy niej zwykłe ognisko.
Nic więc dziwnego, że choćby wzmianka o średnio sympatycznych osobnikach w trupich skórach wystarcza, by wszyscy stanęli na równe nogi. Tym razem nie ma bowiem mowy o żadnym lekceważeniu przeciwnika. Przeciwnie, oglądając plażową sesję treningową godną rzymskich legionistów (bardzo ładnie sfilmowana sekwencja, chyba nawet ładniej niż późniejszy pożar i płonące zombie – widać dobrą robotę reżysera Grega Nicotero), wydaje się, że nasi bohaterowie są zwarci i gotowi, by stawić czoła każdemu zagrożeniu. Ale czy na pewno?
The Walking Dead znów trzyma w napięciu
No właśnie, im bardziej zagłębić się w serialową historię, tym mniej jestem o tym fakcie przekonany, nabierając za to coraz większych obaw. Obaw, których szczerze powiedziawszy, bardzo dawno już przy okazji "The Walking Dead" nie czułem. Tymczasem w premierowym odcinku rosły one praktycznie z minuty na minutę, aż do kulminacji w postaci finałowego pojawienia się Alphy (Samantha Morton). Powiecie, że przecież do niczego nie doszło i że twórcy znów niepotrzebnie przeciągają sprawę. Jest jednak różnica pomiędzy sztucznym graniem na zwłokę (jak podczas wojny ze Zbawcami), a umiejętnym budowaniem napięcia i mam wrażenie, że ktoś za kulisami serialu wreszcie ją pojął.
Tak to przynajmniej wyglądało w odcinku, w którym choć faktycznego zagrożenia praktycznie nie było (na tym etapie udawanie, że są nim trupy, nie ma już żadnego sensu), ciągle czuło się je w powietrzu. Nieważne, czy widzieliśmy społeczności szykujące się do walki, czy oglądaliśmy scenki rodzajowe z życia w postapokaliptycznym świecie, czy przysłuchiwaliśmy się rozmowom dawno niewidzianych przyjaciół, nieustannie towarzyszyło temu wrażenie, że lada chwila stanie się coś strasznego, a z trudem odbudowana namiastka starego świata runie niczym domek z kart. Wspomniana granica, nie tyle wytyczona, co narzucona siłą przez Szeptaczy, stała się swoistym symbolem mrocznego cienia, gotowego w każdej chwili opaść na bohaterów, rujnując przy tym wszystko, co zdołali osiągnąć.
Sama perspektywa takiego życia, z pozoru wolnego, lecz w praktyce spędzanego jak w niewoli, wydaje się przerażająca, ale co innego koncept, a co innego jego wiarygodne przedstawienie na ekranie. Twórcom się ta trudna sztuka udała, dzięki czemu ani odcinek, w którym "nic się nie działo", nie wydaje się nudny, ani czekanie na kolejny nie wygląda jak kara za grzechy.
Nowe życie w świecie The Walking Dead
Zostawmy już jednak atmosferę i przejdźmy do spraw konkretniejszych, czyli osobowych. A tutaj (chwilowo) bez zmian i prym wiodą ci zdecydowanie najdłużsi stażem. Michonne (Danai Gurira) stała się pragmatyczną przywódczynią, na pierwszym miejscu zawsze stawiającą bezpieczeństwo swoich ludzi. Daryl (Norman Reedus) wyszedł z lasu, stał się mniej bojowo usposobiony, a nawet jakby nieco się uspołecznił (chyba szykuje się romans). Choć i tak wystarczy słowo Carol (Melissa McBride), a jest gotowy wsiąść na motor i jechać z nią na koniec świata. Albo chociaż do Nowego Meksyku. Pech w tym, że jego przyjaciółka akurat została wilkiem morskim (wilczycą?), a sądząc po tym morderczym spojrzeniu z ostatniej sceny odcinka, to i tak najchętniej nabiłaby czyjąś łysą głowę na pal.
Co z tego wszystkiego wyniknie, na razie trudno zgadywać. Wiemy, że z serialem w tym sezonie pożegna się Danai Gurira, więc jakiejś dynamiki należy się spodziewać. A że Michonne jako matka dwójki dzieci ma potencjał na tragiczne zakończenie, może być ciekawie. Konfliktów wewnątrz grup też uniknąć się z pewnością nie da, zresztą już widać, że podejście typu "nie wychylać się" reprezentowane choćby właśnie przez Michonne czy Daryla, nie wszystkim odpowiada. Byle tylko nie utknąć za długo w jakimś męczącym klinczu, a może być dobrze.
Tym bardziej, że postaci tu akurat tyle, by z nikim nie trzeba było spędzać zbyt wiele czasu (może to rzeczywiście jest jakiś sposób?), co w połączeniu z podziałem odcinka na kilka segmentów skupiających się na różnych bohaterach i społecznościach, zaowocowało jego całkiem niezłym tempem. I Neganem w ogródku, w którym chyba jednak długo nie zostanie, bo zbyt atrakcyjny to nie-taki-znowu-czarny-charakter, by marnować go na uprawy. Zwłaszcza że na czym jak na czym, ale na technikach zastraszania i trzymania społeczności w ryzach, to on się zna. Choć trzeba przyznać, że takim jak Jeffrey Dean Morgan to nawet w pomidorach do twarzy.
Powinienem pewnie napisać jeszcze coś sensownego o próbie wprowadzenia luźniejszego wątku, ale po przemyśleniu sprawy jednak to przemilczę. Pomimo całej sympatii, jaką nabyłem do Siddiqa po rozmowie z Avim Nashem, historia trzech mężczyzn i dziecka jakoś mnie nie kupuje, a samej Rosicie (Christian Serratos) trochę się dziwię, że jeszcze nie dała stamtąd nogi. Prędzej pasuje mi do serialu dręczący pana doktora (tego jednego słusznego, nie wiem, kim jest ten nowy przebieraniec) zespół stresu pourazowego, ale to jeszcze temat rozwojowy.
Czy The Walking Dead znów warto oglądać?
Podobnie zresztą jak całe "The Walking Dead", które w tym sezonie wydaje się nie tylko podążać nadal we właściwym kierunku, ale też mieć na siebie lepszy pomysł niż dotychczas. Czy chociaż jakikolwiek pomysł inny niż czcze rozmowy przeplatane nudnymi strzelaninami. Myślę, że jedno i drugie nam już nie grozi (przynajmniej na większą skalę) – zarówno z powodu przejścia na broń ręczną, jak i chyba czegoś w stylu twórczej samoświadomości. Bo owszem, wciąż zdarzają się dialogi, które bolą ("Musimy pozostać dobrymi ludźmi, nawet jeśli to trudne"), ale obok mamy Daryla potrafiącego zatopić się w przemyśleniach (!) na temat życia od jednej walki do drugiej. Czy może być lepsza metafora tego serialu?
Pewnie nie, więc skoro scenarzyści pod wyraźnie dobrze im robiącymi rządami showrunnerki Angeli Kang doszli już do takiego punktu, to nic tylko zrobić kolejny krok naprzód i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Możliwości mają ku temu naprawdę spore, bo pomimo dwucyfrowej liczby sezonów na karku, "The Walking Dead" może właśnie wkraczać w swoją drugą młodość. A jeśli rzeczywiście mamy w tym świecie spędzić jeszcze co najmniej kilka ładnych lat, to w naszym najlepszym interesie leży, żeby naprawdę tak było.