"Katarzyna Wielka" to historia skrojona pod międzynarodowego widza – recenzja miniserialu HBO
Mateusz Piesowicz
2 października 2019, 21:07
"Katarzyna Wielka" (Fot. HBO/Sky)
Wielka jest tu miłość i polityka, a jeszcze większa Helen Mirren. Brakuje za to w serialowej opowieści o carycy Katarzynie Wielkiej brawury i wyrazistego charakteru. Ale czy to na pewno wady?
Wielka jest tu miłość i polityka, a jeszcze większa Helen Mirren. Brakuje za to w serialowej opowieści o carycy Katarzynie Wielkiej brawury i wyrazistego charakteru. Ale czy to na pewno wady?
Na początek oddzielmy oczekiwania realistyczne od tych niemożliwych od spełnienia. Od samego początku wiadomo wszak było, że "Katarzyna Wielka", choć z założenia rosyjska, nie będzie produkcją przesiąkniętą lokalnym kolorytem. Koprodukcja HBO i Sky nie powstawała przecież dla zaspokojenia wybrednych rusofilskich gustów, a dla rozrywki masowego widza, który coś tam z historii kojarzy, ale prędzej przyciągną go rozmach i znane twarze w kostiumach.
Z drugiej strony, choćby "Czarnobyl" udowodnił niedawno, że rosyjskość da się z niezłym skutkiem przeszczepić na międzynarodowy grunt. Jasne, trudno zestawiać stosunkowo bliską nam historię z losami XVIII-wiecznej władczyni, ale właściwie czemu ta miałaby być gorsza?
Katarzyna Wielka to lekcja historii w wersji light
Wszystko jest kwestią odpowiedniego podejścia twórców, a że za przeniesieniem historii legendarnej carycy na mały ekran stali ludzie obeznani w gatunkowych realiach, nie było powodów, by w nich wątpić. Scenarzysta Nigel Williams ("Elżbieta I") i reżyser Philip Martin ("The Crown") wydawali się gwarancją co najmniej solidnego poziomu, a poziom wyżej miała wynieść "Katarzynę Wielką" Helen Mirren – zaangażowana nie tylko do kolejnej w swojej karierze królewskiej roli, ale też jako współproducentka. Po obejrzeniu całości (cztery odcinki), mogę powiedzieć, że choć oczekiwania zostały z grubsza spełnione, daleko mi do poczucia, że obejrzałem coś wyjątkowego.
Bo nie ma co się oszukiwać, coraz trudniej jest wybić się tylko i wyłącznie na wystawności, rozmachu i dopracowanej do perfekcji stronie wizualnej. A że "Katarzyna Wielka" to wszystko ma, było jasne już po zapowiedziach i seans wiele tu nie zmienia. Ba, nawet obejrzawszy ją w najlepszej możliwej jakości, wątpię, bym docenił realizatorski kunszt jeszcze bardziej. Zamiast więc wychwalać stronę wizualną, jak w praktycznie każdym współczesnym kostiumowym widowisku, wolałbym z przekonaniem stwierdzić, że miniserial HBO i Sky zdecydowanie się na tle konkurencji wyróżnia.
Problem w tym, że nie bardzo potrafię znaleźć ku temu jakieś przesłanki, choć twórcy uprościli mi sprawę, osnuwając fabułę wokół wyraźnego centralnego punktu, czyli długotrwałego nieformalnego związku Katarzyny z Grigorijem Potiomkinem (Jason Clarke). W ten sposób udało im się w niespełna czterech godzinach zawrzeć praktycznie całość ponad trzydziestoletnich (1762-1796) rządów cesarzowej, nie zważając przy tym zbytnio ani na wiek bohaterki (Mirren jest zauważalnie postarzona pod koniec, wcześniej nie widać znaczących różnic), ani na daty i chronologię zdarzeń. Ot, historia w wersji light, czyli bardziej wciągająca opowiastka niż podręcznikowa wiedza, co jednak w tym przypadku w niczym nie przeszkadza, a wręcz ułatwia odbiór.
Katarzyna Wielka, czyli romanse, władza i polityka
Gorzej że w "Katarzynie Wielkiej" próżno szukać czegoś nadzwyczajnego. Wliczając do tego tytułową bohaterkę, mimo że jej historia wydaje się skrojona pod ekranizację, w końcu rządziła Rosją samodzielnie po dokonaniu zamachu stanu na własnego męża. I choć akurat tego w serialu nie ma, są za to lata władzy, gdy odpierała różnego rodzaju podchody pod jej tron, krok po kroku umacniając swoją pozycję w kraju i na świecie. Do tego była piekielnie inteligentna i liberalna w wielu kwestiach, ugruntowując znaczenie cesarstwa rosyjskiego jako nowoczesnego imperium w dobie absolutyzmu oświeconego. Nic tylko zrobić z niej fascynującą ekranową postać, najlepiej podkreślając przy tym różne strony jej osobowości i nie zapominając, że przy reformatorskim podejściu potrafiła też być bardziej tradycyjnie bezwzględna (dla nas, postrzegających ją przez pryzmat rozbiorów to oczywiste, dla reszty świata niekoniecznie).
W teorii serialowa wersja rządów Katarzyny zawiera to wszystko, w praktyce każdy z elementów jej charakterystyki jest odpowiednio wygładzony i potraktowany po łebkach. Gaszenie potencjalnych prób buntu jeszcze w zalążku? Odhaczone na samym początku. Temperowanie nazbyt władczych zapędów otoczenia, choćby byłego faworyta Grigorija Orłowa (Richard Roxburgh)? Również. Brak emocjonalnych więzi ze zmienianymi jak rękawiczki kochankami, a nawet własnym synem, Pawłem (Joseph Quinn)? Podkreślane na każdym kroku. Nadanie ludzkich rysów poprzez relację z przyjaciółką, hrabiną Bruce (Gina McKee)? Tak, są obowiązkowe luźne pogaduszki. O tak nieistotnych z punktu widzenia rozwoju bohaterki rzeczach, jak wojny z Turcją, relacje dyplomatyczne z Europą czy powstanie Pugaczowa nawet nie wspominam. Są w tle, bo jakiś kontekst historyczny być musi, ale nikt nie zawraca sobie nimi szczególnie głowy.
Helen Mirren rządzi jako Katarzyna Wielka
Na pierwszy plan siłą rzeczy wysuwa się zatem wspomniana relacja z Potiomkinem, który urasta tutaj do roli jedynego człowieka potrafiącego wzbudzić w Katarzynie żywsze uczucia, a dodatkowo na tyle inteligentnego, by utrzymać się w jej łaskach przez dłuższy czas. I rzeczywiście, jest w tym związku jakiegoś rodzaju chemia i wzajemna fascynacja, jest intelektualne partnerstwo oraz nieco romantycznego żaru, a nawet odrobina szczeniackich podchodów i niemalże małżeńskich sporów, gdy mężczyzna zapomina o swoim miejscu. Działa to jednak przede wszystkim ze względu na aktorski duet, bo Mirren i Clarke naprawdę dobrze czują się w swojej obecności, choć nie są najbardziej oczywistą parą.
Pytanie, czy to wystarcza na pociągnięcie całego serialu? I tak, i nie. Tak, bo relacje tej dwójki rozwijają się na tyle dynamicznie, że w połączeniu z szybkim tempem wydarzeń nie ma czasu, by się nimi znudzić. Nie, bo od opowieści o postaci takiego kalibru oczekiwałem jednak, że w większym stopniu postawi na piedestale ją samą, nie tylko każąc jej zmagać się z uczuciami wobec kochanka, ale tłumacząc całkiem dosłownie, dlaczego Katarzyna była Wielka. Serial HBO i Sky zaś od takiego założenia już wychodzi, a potem, podpierając się niezaprzeczalnym autorytetem Helen Mirren, nie robi wiele, by je uzasadnić.
Co oczywiście da się zrozumieć, wracając do podkreślonego na wstępie nakierowania produkcji na międzynarodowego widza. Takiego łatwiej przecież zwabić obietnicą "wielkiego romansu ponad podziałami" niż jakimikolwiek fabularnymi zawiłościami, o rosyjskim charakterze historii nie wspominając. Straci przez to "Katarzyna Wielka" w oczach odbiorców szukających w niej czegoś niestandardowego, zyska wśród fanów tradycyjnych historycznych produkcji, których sądząc po ich nieustającej popularności, jest wielu. A także tych widzów, chcących po prostu nacieszyć oczy luksusami petersburskiego dworu (i nie tylko, zdjęcia powstawały w autentycznych lokacjach na Litwie, Łotwie i w Rosji), bez potrzeby sprawdzania Wikipedii, by zrozumieć, co twórcy mieli na myśli.
Daleko mi do stanowczej krytyki takiego podejścia, zwłaszcza że seans "Katarzyny Wielkiej" minął mi szybko i całkiem przyjemnie, ale nie da się ukryć, że pozostawił on też po sobie uczucie niedosytu. Może za sprawą sztuczności i dystansu wobec bohaterów (używanie przez nich języka angielskiego na pewno nie pomogło), może sprowadzenia historii carycy do dobrze znanego klucza, a może podskórnego wrażenia, że tak naprawdę twórcy nawet nie próbowali wychylić nosa poza bezpieczny kanon.
Wychodząc z założenia, że wystarczą świetna obsada, widoczny na ekranie budżet i zgrabne użycie gatunkowych schematów, zrobili bowiem serial poprawny, ale też na tyle typowy, by za chwilę nikt już o nim nie pamiętał. A mając do dyspozycji taką bohaterkę, trzeba to jednak uznać za niewybaczalny minimalizm, którym u samej Katarzyny Wielkiej by raczej nie zapunktowali.