"Godfather of Harlem", czyli mafijne życie na tle zmieniającego się świata – recenzja serialu
Mateusz Piesowicz
1 października 2019, 18:57
"Godfather of Harlem" (Fot. Epix)
Wojny gangów, skorumpowani gliniarze, pełne narkotyków ulice… i walka o prawa człowieka. "Godfather of Harlem" to dobrze znana opowieść o gangsterach, ale z ambicjami.
Wojny gangów, skorumpowani gliniarze, pełne narkotyków ulice… i walka o prawa człowieka. "Godfather of Harlem" to dobrze znana opowieść o gangsterach, ale z ambicjami.
Czy może istnieć lepsze tło dla klimatycznej historii kryminalnej niż nowojorski Harlem z lat 60.? Wątpliwe, tym bardziej że gangsterskie porachunki bynajmniej nie stanowiły wówczas jedynego problemu jego mieszkańców. Wkraczający w epokę zmian Harlem wciąż był jednak miejscem, w którym królowało bezprawie – przynajmniej dopóki z wygnania nie powrócił prawowity władca.
Godfather of Harlem – kim był Bumpy Johnson?
Tym w połowie XX wieku był niejaki Ellsworth Raymond Johnson – legendarny gangster lepiej znany pod pseudonimem 'Bumpy' Johnson, o którego losach opowiada 10-odcinkowy serial stacji Epix "Godfather of Harlem". W historyczną postać wciela się tutaj Forest Whitaker, ale jego bohatera poznajemy nie u szczytu władzy, lecz w 1963 roku, gdy po kilkuletnim pobycie w Alcatraz wraca na doskonale sobie znane ulice. I jak można się spodziewać, nie jest zadowolony z tego, co zastaje.
Harlem pod jego nieobecność uległ bowiem dużym zmianom. Przede wszystkim przechodząc pod władanie włoskiej rodziny przestępczej Genovese i Vincenta Gigante (Vincent D'Onofrio), który kontroluje teraz handel narkotykami w dzielnicy i nie ma ochoty z nikim dzielić się przestępczym tortem. Czyżby więc szykowała się typowa wojna gangów? Niekoniecznie, bo tutaj w grę zaczynają wchodzić inne okoliczności i postaci znane z amerykańskiej historii.
Takie jak Malcolm X (Nigel Thatch powtarzający swoją rolę z "Selmy"), przywódca Narodu Islamu i zyskująca na sile figura w walce o prawa Afroamerykanów, ale także stary kumpel Bumpy'ego, którego wsparcie może okazać się bardzo pomocne w starciu z Włochami. Podobnie jak lokalnego pastora i polityka Adama Claytona Powella Jr. (Giancarlo Esposito), choć niezaangażowanego bezpośrednio, ale także wpasowującego się w tę specyficzną układankę. Niezła mieszanka, prawda?
Godfather of Harlem – gangsterzy z ambicjami
A zaraz zrobi się jeszcze lepsza, bo twórcy "Godfather of Harlem" (Chris Brancato i Paul Eckstein, wcześniej współpracujący przy "Narcos") nie posłużyli się prawdziwymi postaciami tylko w celach dekoracyjnych. Sensownie umieszczając je w fabule, pokazali, że ich ambicje wykraczają poza prostą historię o gangsterach i sięgają wielowątkowej opowieści o różnych, nie tylko przestępczych, sposobach dochodzenia do głosu czarnej Ameryki w latach 60. Szkoda tylko, że nie zastosowali nieco innych proporcji.
Bo nie ma co się oszukiwać, "Godfather of Harlem" w największym stopniu jest wciąż starą dobrą gangsterską produkcją, po której z grubsza wiadomo, czego należy się spodziewać. Będą zatem szemrane układy, chwiejne sojusze, (nie)spodziewane zdrady i nawarstwiające się problemy, a to wszystko podlane klimatem minionej epoki i doprawione wyrazistą przemocą. Widzieliśmy to już w różnych wydaniach – tutejsze na pewno od nich nie odstaje, ale też nie wyróżnia się tak mocno, jak by mogło.
Wszystko dlatego, że serial stacji Epix zdecydowanie za rzadko sięga po swojego największego asa, czyli wspomniane tło historyczne. I to pomimo tego, że potrafi zrobić z niego pożytek, co widać już w dwóch pierwszych odcinkach. Te nabierają wszak najciekawszych barw, gdy fabuła zabiera nas z dala od gatunkowych klisz i schematów, próbując uchwycić prawdziwego ducha epoki. Jak choćby skupiając się na niejednoznacznych relacjach Bumpy'ego i Malcolma, teoretycznie mających przeciwne cele, a jednak dostrzegających korzyści we współpracy.
Naturalnym kierunkiem wydawałoby się więc zdecydowane postawienie właśnie na tego rodzaju aspekty prawdziwej historii (mocno podkoloryzowanej względem rzeczywistości), bo to na nich "Godfather of Harlem" mógłby łatwo wyrobić sobie własną tożsamość. Twórcy wolą niestety rozwiązania bezpieczniejsze, brnąc choćby w osobiste problemy Bumpy'ego i jego żony Mayme (Ilfenesh Hadera), które po zwrocie akcji z premierowego odcinka bez wątpienia będą się ciągnąć przez cały sezon. Ale to jeszcze da się obronić potrzebą uczłowieczenia głównego bohatera. Jak natomiast wytłumaczyć cały wątek poświęcony tutejszym "Romeo i Julii", czyli córce Vincenta, Stelli Gigante (Lucy Fry) i czarnoskóremu muzykowi Teddy'emu (Kelvin Harrison Jr.)?
Forest Whitaker jako ojciec chrzestny z Harlemu
Więcej takich tandetnych historyjek póki co na szczęście nie było, ale i ta jedna psuje obraz całości, pasując tu jak kwiatek do kożucha. Wygląda to trochę tak, jakby twórcy próbowali na siłę nadać serialowi bardziej uniwersalnego charakteru. Może obawiali się, że tematyka nie będzie miała odpowiedniej siły przyciągania dla białej widowni, choć moim zdaniem wtórność i standardowość są znacznie bardziej odstraszające. No i nie przesadzajmy, "Godfather of Harlem" to żaden wymagający podręcznikowej wiedzy manifest, a dość typowa rozrywka z historyczno-obyczajowym zabarwieniem.
Czego absolutnie nie powinniście odbierać jako wady, zwłaszcza jeśli lubicie gangsterskie klimaty w kostiumowym wydaniu. Odrzuciwszy bowiem na bok wszelkie konteksty ideologiczne, okaże się, że serial o Bumpym Johnsonie jest solidnym przedstawicielem gatunku, który rzadko pozwala sobie na szaleństwa (najczęściej w warstwie muzycznej, w której pojawia się kilka rapowych kawałków – o dziwo, nieźle tu pasujących), zwykle trzymając się sprawdzonych rozwiązań.
O poziom wyżej wynosi z kolei tę produkcję świetna obsada na czele z fantastycznym Forestem Whitakerem, znakomicie odnajdującym się w rzeczywistości, w której nawet gangsterów nie omijają uprzedzenia rasowe, przez co w jednej chwili z króla można stać się nikim. Do tego potrafi doskonale przedstawić kontrast między różnymi obliczami swojego bohatera. Różnica między ciepłym i ojcowskim Bumpym, jakiego widzimy w scenach z córką, a bezlitosnym kryminalistą, któremu niestraszna cała włoska mafia, jest wręcz porażająca. Jedna taka scena, a tłumaczenie, czemu wszyscy w Harlemie kłaniają się temu facetowi w pas, staje się zbędne.
Tak samo niepotrzebne jest wyjaśnianie fabularnych zawiłości, które szybciutko znajdują odpowiednie wyjścia, podążając według schematu, w którym rozwiązanie jednego problemu powoduje kilka kolejnych. Oczywiście po to, by widz nie miał czasu ani się znudzić, ani za mocno zastanowić nad tym, co zobaczył. Pewnie, mogliby twórcy wycisnąć z tej historii znacznie więcej i oczywiście szkoda, że tego nie robią, ale skłamałbym, pisząc, że przedstawiona przez nich alternatywa kompletnie nie przypadła mi do gustu. Przeciwnie, od razu kupiłem ten świat, błyskawicznie przesiąkając jego klimatem, dając się wciągnąć w mafijne porachunki, a nawet przymykając oko na słabsze elementy. I coś mi mówi, że takich widzów jak ja może mieć "Godfather of Harlem" więcej.