Po 2. sezonie "Happy Endings": To już coś więcej niż "Przyjaciele 2.0"
Marta Wawrzyn
10 kwietnia 2012, 22:03
Jeszcze rok temu to był dla mnie sympatyczny serialik, który w dużej mierze stanowił średnio udaną powtórkę z "Przyjaciół", teraz widać, że to coś więcej. "Happy Endings" w 2. sezonie znalazło swój własny, niepodrabialny styl.
Jeszcze rok temu to był dla mnie sympatyczny serialik, który w dużej mierze stanowił średnio udaną powtórkę z "Przyjaciół", teraz widać, że to coś więcej. "Happy Endings" w 2. sezonie znalazło swój własny, niepodrabialny styl.
Naprawdę się cieszę, że uratowano "Happy Endings". Cieszę się, bo na przykładzie tego serialu widać, jak w dzisiejszych czasach potrafi wyewoluować telewizyjna komedia, oparta na dobrze znanym schemacie. "Happy Endings" kojarzy się z "Przyjaciółmi" – i słusznie. Jest ich sześcioro, trzy dziewczyny, trzech chłopaków, wszyscy ok. 30-tki, wszyscy więcej siedzą po knajpach i gadają o bzdurach, niż pracują. Jest wśród nich para, składająca się z pracującego w korporacji wesołka i opanowanej manią porządkowania świata sztywniaczki, jest "Rachel", która zostawiła faceta przed ołtarzem, jest tenże facet, swoją gamoniowatością trochę kojarzący się z Rossem, jest Max, który zupełnie jak Joey nie potrafi zagrzać miejsca ani w związku, ani w pracy.
Po 2. sezonie muszę jednak przyznać, że "Happy Endings" to coś więcej niż nowi "Przyjaciele". To telewizyjne dziecko dawnego sitcomu NBC i dzisiejszych komedii, w których królują inteligentne gry słowne i zgrabne odniesienia do innych seriali, filmów, popkultury w ogóle, nie ma za to śmiechu z puszki ani strzelania puentami co kilkanaście sekund.
Komedia ABC nie może się pochwalić zbyt oryginalną fabułą czy postaciami, których nie znalibyśmy z innych seriali, ale trzeba przyznać, że ma świetnych scenarzystów. Stworzyli oni dla bohaterów serialu własny świat, który, choć banalny, jest przeuroczy. Uwielbiam, po prostu uwielbiam słuchać, jak oni ze sobą rozmawiają, bawiąc się słowami w sposób niezrozumiały dla nikogo spoza tej grupki. To jest często subtelne, to jest zawsze sympatyczne, to jest po prostu amah-zing.
Duża w tym wszystkim zasługa aktorów, których nie dało się lepiej dobrać. Moi ulubieńcy to Damon Wayans Jr., czyli serialowy Brad, i Elisha Cuthbert (Alex). Ten pierwszy talent komediowy odziedziczył po ojcu, Damonie Wayansie, którego polska publiczność kojarzy na przykład z sitcomu "On, ona i dzieciaki". Obaj panowie są przeuroczy i po prostu identyczni, co widać było w odcinku, w którym tata wpadł do "Happy Endings".
Elishy Cuthbert, denerwującej córki Jacka Bauera z "24 godzin", o talent komediowy nie podejrzewałam. W "Happy Endings" gra Alex, czasem stereotypową blondynkę, czasem typową Rachel z "Przyjaciół", a zwykle po prostu fajną, zabawną dziewczynę, która bardzo lubi jedzenie, zwłaszcza takie, którym można się porządnie ubrudzić. To właśnie brak limitów – czy to w jedzeniu, czy w głupich przemowach – czyni ją tak bezgranicznie śmieszną. Alex przez dwa lata dojrzewała (jeśli tak można nazwać stopniową przemianę w najgłupszą osóbkę w grupie), znajdując w 2. sezonie własny styl i stając się jednym z głównych powodów, dla których warto oglądać tę komedię.
Jane w wydaniu Elizy Coupe wciąż za bardzo mi przypomina Monicę, ale przyznać muszę, że "Happy Endings" udało się jedno – pokazać, że małżeństwa potrafią być fajne. Brad i Jane stworzyli swój własny świat w i tak już dziwnym świecie bohaterów serialu. Nie mają problemów, z którymi boryka się większość małżeństw, są po prostu dobrym teamem, sprawdzającym się w każdej sytuacji. Jest w nich coś z Marshalla i Lily z "How I Met Your Mother" (oczywiście przed ciążą), ale i śmieszą mnie, i wzruszają znacznie bardziej niż Lily i Marshall.
Odcinki "Happy Endings" w 2. sezonie były nierównie. Zdecydowanie wolę drugą połowę sezonu od pierwszej, kiedy to scenarzyści jeszcze trochę błądzili, jeszcze nie byli do końca przekonani, czego chcą. W walentynkowym odcinku – kiedy będący na prochach Brad zaczął chichotać w taksówce i pokazując palcem kolejnych swoich przyjaciół, wyliczał: Ross, Rachel, Phoebe, gruby Joey… – pokazali, że dobrze wiedzą, jaki jest ich największy problem i potrafią się z niego śmiać.
Po finałowym odcinku, zatytułowanym "Four Weddings and a Funeral (Minus Three Weddings and One Funeral)" mogę powiedzieć tylko jedno: kupuję to wszystko. Kupuję dziwne wesela, żółte smokingi, mniej i bardziej udane zabawy słowne, kupuję potencjalny trójkącik Penny – Dave – Alex i takie totalne wygłupy, jak występ chłopaków z zespołu Mandonna. Kupuję cały ten światek, ze wszystkimi jego wadami (których widzę coraz mniej) i zaletami (których widzę coraz więcej), i mam nadzieję, że ABC mimo przeciętnej oglądalności da temu sympatycznemu serialowi 3. sezon.