"Kroniki Times Square" portretują koniec pewnej epoki w 3. sezonie — recenzja
Marta Wawrzyn
9 września 2019, 19:02
"Kroniki Times Square" (Fot. HBO)
Bohaterowie "Kronik Times Square" jeszcze tego nie wiedzą, ale 42 ulica, jaką znają, przestanie istnieć. 3. sezon serialu HBO pokazuje, jak zaczyna się zmierzch świata, który dokładnie poznaliśmy.
Bohaterowie "Kronik Times Square" jeszcze tego nie wiedzą, ale 42 ulica, jaką znają, przestanie istnieć. 3. sezon serialu HBO pokazuje, jak zaczyna się zmierzch świata, który dokładnie poznaliśmy.
W pierwszym odcinku 3. sezonu "Kronik Times Square", zaraz po czołówce, jest krótka scena, w której Eileen (Maggie Gyllenhaal) i Harvey (David Krumholtz) wychodzą z kina po obejrzeniu "Pijanego anioła" Akiry Kurosawy. Rozpoczyna się dyskusja o sztuce, a dokładniej o tym, jak to jest tworzyć filmy, "nie mając wszystkiego, czego potrzeba". Ona jest zachwycona, że Kurosawa przy ograniczonym budżecie był w stanie "pokazać nam cały świat", on zauważa, że właśnie w takich warunkach powstają rzeczy wybitne. Pamiętacie filmową partyzantkę na ulicach Nowego Jorku, której efektem było "Red Hot"? No właśnie.
Kiedy słucha się takiej wymiany zdań na początku finałowego sezonu serialu, który choć pozostaje niedoceniany przez szerszą publiczność, potrafi robić rzeczy wielkie, nasuwa się jeszcze jedno porównanie. Harvey i Eileen rozmawiają o Kurosawie, o jej feministycznym porno, ale też w pewnym sensie o "Kronikach Times Square". Nie mając takiego budżetu jak chociażby osadzone w podobnej epoce netfliksowe "The Get Down", ekipa produkcja HBO potrafiła wyczarować świat, który wydaje się nie tylko bardzo rozległy, ale przede wszystkim prawdziwy, żywy, tryskający energią.
Jasne, David Simon i George Pelecanos, jedni z najwybitniejszych twórców, jakich amerykańska telewizja ma do dyspozycji, współpracują ze znakomitymi aktorami, kostiumografami, scenografami, a nawet koordynatorką scen seksu. Nie ma mowy o budżetowych brakach, ale też nie jest to superprodukcja, jak "Gra o tron" czy "The Get Down". To serial, który był i pozostaje raczej kameralny, ograniczając się do kilkunastu głównych miejscówek. A jednak Simon i Pelecanos z iście Dickensowską precyzją byli w stanie namalować w ten sposób spory kawałek świata, i pokazać, jak zmieniał się na przestrzeni kilkunastu lat. To jest coś niesamowitego.
Kroniki Times Square — lata 80. w 3. sezonie serialu
Podczas gdy akcja 1. sezonu "Kronik Times Square" działa się w latach 1971-72 (finał zabrał widzów na premierę "Głębokiego gardła" w czerwcu 1972), a drugiego w roku 1977 (czyli "złotej erze" nowojorskiego pornobiznesu), w sezonie trzecim, rozpoczynającym się w sylwestra 1984 roku, z klimatu lat 70. nie zostało praktycznie nic. Radosne bachanalia przyniosły ból głowy, i to nie tylko miejskim włodarzom. Okolice 42 ulicy przypominają przedsionek piekła bardziej niż kiedykolwiek. Nie ma już żadnych hamulców dla przestępczości i przemocy, a miejsce popularnych kin, gdzie chodziło się oglądać filmy dla dorosłych, zajmują obskurne sklepy wideo.
"Kroniki Times Square", jako antropologiczna opowieść nie o seksie, tylko o seksbiznesie, zawsze dbały o pokazywanie w szczegółowy sposób ekonomicznej i społecznej strony przedsięwzięcia. 3. sezon (widziałam trzy odcinki z ośmiu) pokazuje, jak to się zmieniło w latach 80. Kina zostały niemal całkowicie wyparte przez kasety VHS, które pozwalają przeżywać zakazane rozkosze we własnym domu. Centrum profesjonalnego pornobiznesu staje się nie Nowy Jork, a Los Angeles, gdzie walczy o swój kawałek chleba spalona słońcem Lori (Emily Meade).
Do gry wchodzi amatorskie porno — czasem udawane, jak to, które kręci Frankie Martino (James Franco w jednym z dwóch wcieleń), ale coraz częściej prawdziwe. Bo czemu nie, skoro każdy może kupić kamerę i zostać reżyserem własnego filmu? To trudny moment dla Eileen, która na wypełnionych elektroniką i erotyką targach CES w Las Vegas orientuje się, że czasy jej artystycznych szaleństw zaczynają się kończyć. A właściwie nie tyle sama się orientuje, co uświadamia jej to Harvey, mówiąc wprost, że nie jest w stanie dłużej finansować jej projektów. Co dalej?
Kroniki Times Square flirtują z The Wire w 3. sezonie
Choć zmierzch epoki, którą poznawaliśmy dokładnie w poprzednich sezonach, nadchodzi z każdej strony, mało kto w "Kronikach Times Square" przyjmuje to do wiadomości. "The Deuce jest jak karaluch. Było tu długo przed nami i będzie długo po nas" — oznajmia Vince Martino (James Franco po raz drugi), nie podejrzewając, jak bardzo oblicze tego miejsca zmieni się już za pięć, dziesięć lat. Pracują nad tym Alston (Lawrence Gilliard Jr.) i Gene (Luke Kirby), policjant i urzędnik, będący w serialu reprezentacją grupy odpowiedzialnej za rewitalizację okolic Times Square.
Mimo że pewne zmiany widać już na pierwszy rzut oka, gra toczy się przede wszystkim za kulisami, w biurach, gdzie trwają gorączkowe narady na temat wykupywania przez miasto kolejnych budynków służących do celów przestępczych i związanych z seksbiznesem. "Kroniki Times Square" próbują przy okazji jeszcze bardziej otwarcie flirtować z "The Wire", wprowadzając postać gliniarza Jacka Maple'a (Domenick Lombardozzi, czyli nasz dawny znajomy Herc, tutaj dla odmiany nie łysy, a zarośnięty), operującego w podobny sposób co policjanci z Baltimore.
To wszystko bardzo potrzebne wątki, ale wypadające słabiej niż w "The Wire", gdzie kwestie społeczno-polityczne znajdowały się bezpośrednio w centrum uwagi. Tutaj najciekawsze rzeczy to wciąż małe, codzienne sprawy ludzi, z którymi zdążyliśmy się dobrze zaznajomić na przestrzeni dwóch sezonów. Bardzo w tym roku wyrazisty wątek Eileen składa się z jednej strony z jej zmagań o zachowanie artystycznej integralności w ramach tego, co robi, a z drugiej, ruszającego mocno do przodu życia prywatnego. Bohaterka grana przez Gyllenhaal spotyka mężczyznę (w tej roli Corey Stoll) i dzieje się między nimi wiele rzeczy, na które przyjemnie popatrzeć.
W kierunku szczęśliwego końca zdaje się również zmierzać historia Lori, próbującej wyrwać się z branży porno. Nie zdradzając szczegółów, mogę powiedzieć, że jej wątek fajnie koresponduje z nową piosenką z czołówki. Dużo miejsca zajmują perypetie Melissy (Olivia Luccardi), w których pojawia się dla odmiany znajomy z "Treme", David Morse. Oprócz Luccardi większą rolę w tym sezonie ma także Michael Gandolfini, serialowy Joey, który lawiruje między przybytkiem swojego ojca, a okropnymi znajomymi z Wall Street, rodem z serialu "Czarny poniedziałek".
Kroniki Times Square, czyli jak wykonać plan
Przez blisko czternaście lat, jakie minęły od wydarzeń z początku 1. sezonu, zmieniło się bardzo wiele. Kobiety wciąż znajdują się na samym końcu w łańcuchu pokarmowym, ale jednak ich sytuacja nie jest tak dramatyczna jak kiedyś. Niektóre z nich, jak Eileen i Lori, przeżywają swoją wersję American dream — jasne, w gruncie rzeczy depresyjną, ale jednak. Wraz ze zmieniającymi się okolicznościami niektóre istotne serialowe relacje wyraźnie dobiegają końca. Inne, nowe wyglądają jak nadzieja na przyszłość i powiew świeżości w jednym. Wszystko zdaje się zmierzać w kierunku słodko-gorzkiego zakończenia, przy czym mówimy o sporej dawce goryczy, bo do piekiełka z 42 ulicy zaczyna także wkraczać AIDS, dotykając serialową parę Paul (Chris Coy) — Todd (Aaron Dean Eisenberg) i budząc popłoch w całej branży.
Wszystkie trzy odcinki, które widziałam, są wypakowane istotnymi wydarzeniami, bo "Kroniki Times Square" muszą wypełnić podwójną misję na początku finałowego sezonu: jak zwykle pieczołowicie odmalować krajobraz po jeszcze większym niż poprzednio przeskoku czasowym i przygotować nas na pożegnanie z kilkoma tuzinami bohaterów. Dokładny plan Simona i Pelecanosa, obejmujący trzy sezony — kolejno o początkach, złotej erze i zmierzchu pornobiznesu w okolicach Times Square — to z jednej strony coś godnego pochwały, bo większość seriali kończy się za szybko albo za późno, a tutaj mamy zupełnie inny przypadek. Z drugiej strony, wielka szkoda, że nie możemy zagościć w tym świecie na jeszcze sezon czy dwa.
Nie ma mowy o fabularnych skrótach, które obniżałyby ocenę całości, ale są w tym sezonie wątki wyraźnie lepsze i słabsze. Te w stylu "The Wire", zawierające gangsterów, polityków i policjantów, choć niewątpliwie potrzebne, należą do tej drugiej grupy, funkcjonując bardziej jako lekko naszkicowane tło niż pełnoprawne historie ludzkie. Być może większa liczba odcinków pozwoliłaby je rozbudować. A może nie wypada narzekać, kiedy serial wielki i przemyślany od początku do końca nie jest dziełem perfekcyjnym. Taki już urok telewizji, medium, gdzie porządnie napisane scenariusze na szczęście wciąż liczą się bardziej niż gigantyczne budżety.