Serialowa alternatywa: "Przybysze", czyli przeszłość i teraźniejszość w skandynawskim wydaniu
Mateusz Piesowicz
24 sierpnia 2019, 19:03
"Przybysze" (Fot.HBO)
Trochę kryminał, trochę science fiction, a trochę społeczna satyra. "Przybysze" to nie taki norweski serial, jakiego się spodziewacie, dlatego tym bardziej warto go poznać.
Trochę kryminał, trochę science fiction, a trochę społeczna satyra. "Przybysze" to nie taki norweski serial, jakiego się spodziewacie, dlatego tym bardziej warto go poznać.
Zaczyna się od tajemniczych rozbłysków światła w wodach na całym świecie, z których wyłaniają się kolejne grupy ludzi. Nie byle jakich, bo jak się okazuje, zagadkowi przybysze pochodzą z różnych okresów z przeszłości. Tej jeszcze w miarę bliskiej (XIX wiek), o wiele bardziej odległej (era wikingów) i całkiem zamierzchłej (epoka kamienia). Jak tu trafili? Po co przybyli? I czy można ich odesłać z powrotem?
"Przybysze" (albo jak wolicie "Beforeigners" lub "Fremvandrerne") odpowiadają konkretnie tylko na ostatnie pytanie, po krótkim wstępie fundując nam kilkuletni przeskok w czasie do momentu, w którym pochodzący z różnych epok ludzie są już stałym elementem współczesnego krajobrazu. Pierwszy norweski serial produkcji HBO (widziałem pięć z sześciu odcinków, pierwszy jest już dostępny w HBO GO) szybko pozbywa się zatem łatki kolejnego science fiction z niezwykłą zagadką w tle, wyraźnie mając ambicje na coś więcej. Nawet wtedy, gdy fantastyka ustępuje tu miejsca staremu dobremu skandynawskiemu kryminałowi.
Przybysze – o czym jest norweski serial HBO?
A ten, jak na standardy gatunkowe przystało, musi posiadać parę detektywów. Pierwszy, niejaki Lars Haaland (Nicolai Cleve Broch), wygląda standardowo. To zmęczony życiem policjant, rozwodnik i ojciec nastolatki, który maskuje osobiste problemy uzależnieniem od pewnego mocnego specyfiku. Jego nowa partnerka to jednak zupełnie inna para kaloszy, bo Alfhildr Enginsdottir (Krista Kosonen) jest przybyłą do naszych czasów XI-wieczną wojowniczką i pierwszą "multitemporalną" pracowniczką wydziału policji w Oslo. Zatrudnioną wprawdzie głównie z powodów wizerunkowych, ale gdy trafia się sprawa zabójstwa kobiety z przeszłości, nietypowy duet od razu dostaje idealną szansę, by się wykazać.
Ciąg dalszy jesteście w stanie przynajmniej do pewnego stopnia przewidzieć, bo "Przybysze" nie unikają różnego rodzaju klisz. Są więc początkowe starcia między partnerami, którzy z czasem zaczynają się nawzajem szanować. Jest śledztwo prowadzące do znacznie poważniejszej afery, niż się na pierwszy rzut oka wydawało. Są też oczywiście mieszające się ze wszystkim sprawy osobiste bohaterów. Byłoby zatem całkiem standardowo, gdyby nie fakt, że pomiędzy znajomymi elementami mamy wplecionych w codzienność jaskiniowców, XIX-wiecznych dandysów i wikingów.
Przybysze to nietypowa serialowa mieszanka
Czy raczej osoby pochodzenia staroskandynawskiego, bo jak dowiadujemy się z serialu, używanie słowa na W nie jest już mile widziane. Podobnie jak dyskryminowanie kogoś ze względu na jego pochodzenie, wiarę czy obyczaje, nieważne jak prehistoryczne (czasem całkiem dosłownie) by się one zdawały. I tutaj docieramy do w gruncie rzeczy najciekawszego elementu "Przybyszów", czyli oryginalnej satyry na współczesne multikulturowe społeczeństwo, w której rolę imigrantów zarobkowych czy politycznych przejęli ci pochodzący z innych epok.
I to przejęli z naprawdę całym "dobrodziejstwem" inwentarza, poczynając od kłopotów finansowych i wykonywania najprostszych fizycznych prac, a kończąc na nacjonalistycznej wrogości i wyjątkowo bzdurnie brzmiących w tutejszym kontekście hasłach w stylu "Norwegia dla Norwegów". Ciemna strona serialowej rzeczywistości jest zatem wyraźnie widoczna, ale to nie tak, że "Przybysze" skupiają się tylko na niej. Wręcz przeciwnie, a to dlatego, że ich twórcy – Anne Bjørnstad i Eilif Skodvin ("Lilyhammer") – dostrzegli w swoim pomyśle znacznie większy potencjał.
Ten zaś objawia się choćby fantastycznym ekranowym miksem teraźniejszości z przeszłością, w porównaniu z którym wieloetniczność prawdziwego świata od razu wydaje się nudna. W tutejszym Oslo po ulicach jeżdżą najprawdziwsze dorożki (bynajmniej nie takie z turystami), można na nich spotkać dystyngowanych panów z cylindrami i fajkami czy nieco mniej cywilizowanych osobników lubiących spędzać czas na drzewach. Można też wpaść na ucztujących w parku lub barze skorych do zabawy wikingów, ale jednocześnie trzeba być bardziej wyczulonym na pewne rzeczy. Bo kto wie, czy przypadkiem wspomnienie bitwy pod Stiklestad nie wywoła w kimś wyjątkowo żywych wspomnień?
Przybysze — współczesność w krzywym zwierciadle
Brzmi absurdalnie i często dokładnie tak samo wygląda, co szczególnie na początku przygody z "Przybyszami" może nieco utrudniać odkrycie właściwego podejścia do serialu. Chwilami trudno bowiem wyczuć, czy twórcy akurat kpią, czy są całkiem poważni, więc i granica między parodią, a dramatem w wersji na serio się zaciera. Nabranie odpowiedniego dystansu do historii i jej bohaterów to jednak tylko kwestia czasu (ze wszystkich odcinków, które widziałem, premiera przekonała mnie najmniej), a zaręczam, że po drodze i tak będziecie się dobrze bawić.
Także dlatego, że poza odpowiednio rozbudowanym światem, "Przybysze" oferują także co najmniej nieźle napisane postaci. Ze szczególnym uwzględnieniem pewnej średniowiecznej wojowniczki, która zaskakująco nieźle radzi sobie z pułapkami zastawionymi przez XXI wiek. I nie mam tu na myśli wyłącznie rzeczy natury osobistej (choć akurat w jej przypadku to może być złe słowo) czy zawodowej, ale dręczące Alfhildr wspomnienia dawnego życia.
To bowiem dopadnie naszą bohaterkę raczej prędzej niż później, dając też twórcom kilka okazji do naprawdę pomysłowych fabularnych wycieczek. I nie, nie trzeba być ekspertem od historii Norwegii, żeby je zrozumieć, zwłaszcza że towarzyszące im aluzje do problemów współczesnego świata są bardzo uniwersalne, może nawet niekiedy przydałoby się im więcej subtelności. Warto jednak zaznaczyć, że błędem byłoby odczytywanie "Przybyszów" jako jednoznacznej alegorii naszej rzeczywistości – to satyra w pełnym tego słowa znaczeniu, więc czarno-białej wizji świata się tu nie spodziewajcie.
Przybysze – kryminał, science fiction i czysty absurd
Prędzej tego, że serial dostarczy wam sporo okazji do poprawy humoru, umiejętnie korzystając ze swojego zwariowanego, ale też, jak się bliżej przyjrzeć, nie jakiegoś szczególnie oryginalnego konceptu. Chwała zatem twórcom, że nie sprowadzili go do serii banalnych dowcipów, o które kontrast między bohaterami z różnych epok aż się prosił, a których tu praktycznie nie uświadczycie. A jeśli już, to w uroczym stylu (Alfhildr wyśmiewająca alergię Larsa na gluten!).
Więcej tu jednak nieoczywistych rozwiązań, czy to w relacji głównych bohaterów, czy w ich indywidualnych historiach (ciekawy wątek byłej żony Larsa i jej związku z przybyszem z XIX wieku), czy w końcu w stanowiącym fabularne centrum śledztwie. To ostatnie gmatwa się zresztą w kolejnych odcinkach tak bardzo, zahaczając o tropy i oryginałów pochodzących z kilku różnych epok, że nawet bez oglądania finału trudno mi sobie wyobrazić, by ostatnia godzina wszystko w tej sprawie wyjaśniła.
Nie mam jednak nic przeciwko kontynuacji, a wręcz na nią liczę, bo mam wrażenie, że akurat temu serialowi dłuższy dystans mógłby tylko wyjść na zdrowie, pozwalając jeszcze lepiej rozwinąć autorską wizję. Na razie twórcy udowodnili, że łączenie różnych gatunków i odległych od siebie tonacji w jedną całość wychodzi im bardzo zgrabnie, a efekt, choć niedoskonały, na pewno wyróżnia się na tle telewizyjnej konkurencji. Patrząc na to, że podobnej sztuki dokonało niedawno HBO w Szwecji, zostaje tylko poprosić o kolejne wycieczki do Skandynawii. Kto by pomyślał, że to taki niezbadany serialowy ląd?