"Sukcesja" w 2. sezonie jest okrutna, przezabawna i nie zna żadnych hamulców — recenzja
Marta Wawrzyn
11 sierpnia 2019, 20:57
"Sukcesja" (Fot. HBO)
Jeśli w zeszłym roku nie daliście szansy "Sukcesji", czas to zmienić. W 2. sezonie serial przekracza kolejne granice i oferuje jeszcze więcej pysznych intryg w wydaniu najokropniejszych ludzi świata.
Jeśli w zeszłym roku nie daliście szansy "Sukcesji", czas to zmienić. W 2. sezonie serial przekracza kolejne granice i oferuje jeszcze więcej pysznych intryg w wydaniu najokropniejszych ludzi świata.
Na Serialowej zdarza nam się czasem mylić, a jedną z największych pomyłek zeszłego roku jest to, że nie doceniliśmy "Sukcesji". Serial HBO, opowiadający o absurdalnie bogatej i wpływowej rodzinie, która trzęsie amerykańskimi mediami i parkami rozrywki jednocześnie, bardzo długo ustawiał pionki na szachownicy, dopiero pod koniec 1. sezonu udowadniając swoją wielkość. Wielu widzów wykruszyło się wcześniej, w tym także i my, choć przecież powinniśmy być mądrzejsi po licznych doświadczeniach z wolno rozkręcającymi się serialami.
Końcówka debiutanckiego sezonu i pięć odcinków 2. serii, które miałam okazję zobaczyć na potrzeby tej recenzji, to jazda bez trzymanki pod każdym względem. "Sukcesja" jest coraz okrutniejsza dla swoich bohaterów, coraz bardziej bezlitosna w stawianiu diagnoz o współczesnym świecie i coraz bardziej popaprana w swoich intrygach. Oglądanie tego, co wymyślają członkowie rodziny Royów, byle tylko utrzymać się na powierzchni i pozostać częścią wartego miliardy imperium, staje się tym bardziej fascynującą czynnością, im więcej granic zostanie przekroczonych.
Sukcesja jeszcze lepsza i mocniejsza w 2. sezonie
A wiedzcie, że w 2. sezonie "Sukcesji" twórca serialu, Jesse Armstrong, nie szczędzi swoim bohaterom upokorzeń, z których większość sprowadzają oni na siebie sami, walcząc nie tylko o bycie na samym szczycie świata rządzonego przez 1% najbogatszych i najbardziej wpływowych, ale także o względy ojca, bo na miłość już za późno. Waystar Royco to nie tylko rodzinna firma, to całe ich życie, od którego nie da się uciec, tak jak od uzależnienia. O czym najlepiej wie Kendall (Jeremy Strong), potraktowany przez scenarzystów wyjątkowo brutalnie w finale 1. serii.
Miksowanie czystej farsy z szekspirowską tragedią od początku należało do ulubionych zabaw "Sukcesji", która w 2. sezonie oddaje się temu z jeszcze większą lubością. Akcja nowych odcinków dzieje się zaraz po wydarzeniach z wesela Shiv (Sarah Snook). Logan (Brian Cox) musi obronić dzieło swojego życia przed wrogim przejęciem i, jak łatwo się domyślić, Kendall staje się kluczowym narzędziem jego planu. Codzienność Kena staje się pasmem upokorzeń, które on znosi bez słowa, okazując ojcu ślepe posłuszeństwo, niczym mechaniczny chłopiec na posyłki. I ewentualnie odreagowując stres po pracy. Jeśli kogoś kiedyś w "Sukcesji" było mi kiedykolwiek żal, to chyba tylko jego. A i to nie we wszystkich okolicznościach.
Armstrongowi udało się stworzyć imponującą galerię odrażających typów, których trudno obdarzyć jakimikolwiek emocjami. Wyjątkiem jest chyba tylko Greg (Nicholas Braun), którego szczerze nienawidzę za bycie absolutnie wyjątkowym połączeniem totalnego fajtłapy z wykorzystującym każdą nadarzającą się okazję łajzą. Gorszych ludzi nie było nawet w "Veepie", i tak, jest to spory komplement pod adresem "Sukcesji". Na poczynania pozostałych bohaterów patrzę niczym na walkę zwierząt w zoo o kawałek mięsa, ciesząc się, że odgradza mnie od tych ludzi szklany ekran. Widać, że Armstrong pobierał nauki u Armanda Iannucciego, twórcy "The Thick of It" i "Veepa", z którym współpracował przy tym pierwszym tytule. Wszyscy w serialu HBO są bezgranicznie okropni i jest w tym bezgranicznym okropieństwie poezja.
Sukcesja — sezon 2 to festiwal szalonych pomysłów
Jest też w 2. sezonie "Sukcesji" jeszcze więcej oryginalności, dziwnych pomysłów, czarnego humoru i fascynującego popaprania, niż w końcówce 1. serii, która wydawała mi się pod tym względem nie do przebicia. Royowie dosłownie robią podnóżki z ludzi, polują na przerażone ssaki w europejskich lasach, przeżywają moment paniki, kiedy w siedzibie rozlega się strzał, i biorą udział w eleganckiej kolacji z rywalizującą rodziną, która przeradza się w prawdziwy — pozwólcie, że użyję tytułu jednego z poprzednich odcinków — Shit Show at the Fuck Factory.
Chore gierki i paskudne próby sił, małostkowość, cynizm i zwykłe okrucieństwo serwowane są w tym sezonie z jeszcze większą finezją. Scenarzyści raz po raz zaskakują odjechanymi pomysłami, a aktorzy bez mrugnięcia okiem odgrywają najbardziej porąbane, absurdalne, niewyobrażalne sytuacje. Prawdopodobnie nie odbiegające tak bardzo od tego, jak prawdziwi ludzie o takim statusie traktują świat. Wszyscy bohaterowie dobrze wiedzą, co robią, są świadomi tego, kim są i że nie uciekną przed samymi sobą. Równie dobrze można więc pozbyć się kolejnych hamulców i uczcić sprawę toastem opatrzonym lawiną sarkastycznych komentarzy.
Kendalla, jak wspomniałam, jest mi w tym sezonie szkoda, właściwie jako jedynego, i to pomimo tego, co zrobił w poprzedniej serii. To postać, która oberwała bardzo mocno i teraz przechodzi na naszych oczach przemianę. Siobhan wciąż oscyluje gdzieś pomiędzy twardym graczem, a dziewczątkiem o ksywce Pinky, które chce zadowolić tatusia. Nawet jeśli wydaje się obiektywnie najlepszą kandydatką na następczynię Logana, bardzo trudno jej kibicować. Connor (Alan Ruck) jak zwykle odcina się od rodziny i podkreśla swoją wyższość moralną, jednocześnie korzystając skwapliwie z wszystkiego, co rodzina może mu dać. Tom (Matthew Mcfadyen) dalej wszystkim nadskakuje, daje sobą pomiatać i maskuje obrzydliwymi zachowaniami niepewność siebie, tak że mogłabym mu współczuć, gdyby to nie był Tom.
A Roman (Kieran Culkin) dokazuje jeszcze bardziej niż zwykle, z jednej strony głośno przyznając kilka przykrych prawd na własny temat, z drugiej pakując się w jeszcze bardziej pokręcone i autodestrukcyjne sytuacje (wątek z Gerri to jest coś!), a z trzeciej dostarczając absolutnie niezbędnego i jeszcze bardziej wyrafinowanego komentarza na tematy wszelkie. Bez tego rozbrajająco prawdomównego cynika i tragikomicznego błazna, który ma największą wprawę w przełykaniu gorzkich pigułek, nie byłoby "Sukcesji". Czy Tabitha (Caitlin FitzGerald) będzie w stanie rozgryźć łamigłówkę, jaką jest Roman? Sami zobaczycie, ja mogę powiedzieć tylko tyle, że wątek tej pary jest kontynuowany w 2. sezonie z niezłym skutkiem.
Cherry Jones i Holly Hunter w 2. sezonie Sukcesji
"Sukcesja" w nowych odcinkach powiększa swój świat, wprowadzając wątek konkurencyjnego imperium medialnego i związane z nimi postacie grane przez Cherry Jones i Holly Hunter. Spotkanie z nimi to nie tylko starcie gigantów, ale też zderzenie światów, działających na zupełnie różnych zasadach. Co Royowie myślą o etyce dziennikarskiej, dobrze już wiecie. A co się stanie, kiedy spróbują zapukać do świata, dla którego takie bzdury jak zasady moralne mają znaczenie? Oczywiście dostaniemy jeden z najlepszych odcinków w całym serialu (mówię o odcinku nr 5, choć 3. odcinek, z koszmarnym polowaniem na dziki, to też serialowe arcydzieło).
Royowie nie są z tych, co przegrywają, w każdym razie nie kiedy działają zgodnie i sprawnie jak wataha. Jak miażdżyli, tak miażdżą każdego, kto im stanie na drodze, niepodzielnie królując i będąc od królowania uzależnionymi. W 2. sezonie coraz bardziej powszednie stają się jednak momenty, kiedy oni sami sobie uświadamiają, że król jest nagi. Momenty kiedy okupione krwią, czasem nawet własną, zwycięstwo nie ma żadnego smaku, bo już samo bycie częścią tego dysfunkcyjnego towarzystwa odbiera człowiekowi chęć do życia. Nie brakuje w nowych odcinkach "Sukcesji" mocniejszych uderzeń emocjonalnych, bo i stawki znacząco rosną. Royowie są łamani jedno po drugim, a widzowi, no cóż, pozostaje zacierać ręce.
O ile z autentycznym przywiązaniem do którejkolwiek postaci wciąż bywa ciężko, o tyle pogłębianie ich wszystkich i budowanie coraz bardziej skomplikowanych relacji między nimi to lekcja, którą Armstrong odrabia w 2. sezonie na piątkę z plusem. Royowie nie są już karykaturą Murdochów czy innych koszmarnych amerykańskich bogaczy. Są ludźmi z krwi i kości, którzy niekoniecznie o swoim człowieczeństwie pamiętają, ale potrafią spektakularnie rozpaść się na naszych oczach, tak że serdecznie ich znosząc, wciąż nie tylko rozumiemy, ale wręcz odczuwamy ich ból.
Sukcesja to jeden z najlepszych obecnie seriali
A z tego bólu rodzi się jeden z najlepszych seriali dramatycznych w telewizji. Serial nie komentujący naszego świata wprost, ale bardzo aktualny, bo takie właśnie rodziny rządzą współczesnymi mediami, nie tylko w Ameryce. Ludzie pozbawieni poczucia przyzwoitości i bardzo z tego dumni dostarczają nam informacji i mówią, co mamy myśleć. Gigantyczne korporacje obalają rządy i tworzą własne państwa w państwach, nie traktując serio prezydentów, premierów i obowiązujących praw.
O tym właśnie traktuje "Sukcesja", w 2. sezonie jeszcze bardziej wymykająca się klasyfikacjom. Jest tu i celna satyra, i czarna komedia, i korporacyjny thriller, i (melo)dramat rodzinny. Choć konstrukcja postaci teoretycznie pozwala myśleć o Royach jako o antybohaterach, nie ma mowy o wciąganiu widzów w kibicowanie tym ludziom, wybaczanie ich grzeszków i traktowanie ich jak swojaków. To nie "Mad Men", to nie "Veep", to nie "Sześć stóp pod ziemią", nie "Rodzina Soprano" i nie "Gra o tron", choć da się w tutejszych dysfunkcjach dostrzec echa całej wymienionej piątki — i tysiąca innych dzieł kultury, na czele z co chwila cytowanym Szekspirem.
HBO raz jeszcze zabrało nas na przejażdżkę, która nie wiadomo jak się skończy i z pewnością będzie zawierać tysiąc nieprzewidzianych przystanków po drodze. Jeśli rok temu mieliście wątpliwości, czy skorzystać z okazji, teraz już się nie wahajcie. Naprawdę warto wsiąść i dać się porwać tej pysznie pokręconej historii.