Nasz top 10: Najlepsze seriale lipca 2019 roku
Redakcja
15 sierpnia 2019, 22:01
"Stranger Things" (Fot. Netflix)
Czas podsumować serialowy lipiec — miesiąc, w którym naprawdę było z czego wybierać. Na naszej liście najlepszych seriali jest m.in. "Stranger Things", "Orange Is the New Black" i "Jane the Virgin".
Czas podsumować serialowy lipiec — miesiąc, w którym naprawdę było z czego wybierać. Na naszej liście najlepszych seriali jest m.in. "Stranger Things", "Orange Is the New Black" i "Jane the Virgin".
10. Gösta (nowość na liście)
Być może najoryginalniejszy serial tego lata – i to wcale nie jest opowieść o nietypowych superbohaterach czy bardzo niegrzecznych nastolatkach. Wręcz przeciwnie, bo "Gösta" na pierwszy rzut oka wygląda bardzo zwyczajnie. Ot, historia psychologa dziecięcego, jego trudnych relacji z pacjentami i jeszcze trudniejszych z bliskimi. Brzmi jak kolejny komediodramat, a mimo to zapewniamy, że niczego podobnego jeszcze nie widzieliście.
Główny bohater tej szwedzkiej produkcji HBO to sympatyczny i wąsaty Gösta, którego największą zaletę, a zarazem przekleństwo stanowi fakt, że jest zdecydowanie zbyt miły dla wszystkich dookoła. Czy to przypadkowo spotkanych nieznajomych, czy swoich nieletnich pacjentów, czy nadużywającego gościnności ojca. Wobec wszystkich ma niewyczerpane pokłady cierpliwości, każdemu służy ciepłym uśmiechem, dobrym słowem albo uczynkiem. Do czasu?
Zdecydowanie warto się o tym samemu przekonać, zwłaszcza jeśli szukacie czegoś świeżego, w specyficzny sposób uroczego, zabawnego, ale i chwilami całkiem gorzkiego. "Gösty" absolutnie nie da się bowiem zamknąć w prostych klasyfikacjach. To serial, który w podobnym stopniu bawi, co irytuje (tak samo, jak jego bohater), a także daje do myślenia równie mocno, jak każe się zastanawiać: "Co ja właściwie oglądam?".
Do tego ma niepodrabialny styl, który nie tylko wyraźnie odróżnia go od produkcji zza oceanu, ale też nadaje opowieści czasami zadziwiającego autentyzmu. Bo choć niekiedy może na taką wyglądać, "Gösta" absolutnie nie jest bajką, a im bliżej końca, tym jaśniejsze się to staje. Co nie zmienia faktu, że to mądra, ciepła i jedyna w swoim rodzaju historia, która na pewno nie wszystkim przypadnie do gustu. Ale przecież nie każdego można zadowolić, Gösta coś o tym wie. [Mateusz Piesowicz]
9. Euforia (awans z 10. miejsca)
"Euforię" w 1. sezonie raz lubiliśmy mniej, raz bardziej, ale szybko przestaliśmy ją oceniać przez pryzmat 30 penisów w męskiej szatni. Bo zwyczajnie na to nie zasługuje, nawet jeśli twórca serialu, Sam Levinson, podkreślał w wywiadach, jak bardzo jego serial łamie tabu, opowiadając mocne historie zainspirowane jego latami nastoletnimi.
Lipcowe odcinki przyniosły m.in. wieczór w wesołym miasteczku z piekła rodem (z przepięknymi zdjęciami, spotkaniem Jules z "Tylerem" i pocałunkiem z przyjaciółką), Rue wcielającą się w detektywkę, a także depresyjny epizod głównej bohaterki, zakończony kolejną wizytą w szpitalu. Cassie i Kat coraz bardziej gubiły się w związkach z facetami i poszukiwaniach seksualnych, Nate wyrósł na głównego kryminalistę, a Maddy… no cóż, dowiedzieliśmy się, dlaczego Maddy jest, jaka jest.
Młodzieżowe lęki i niepokoje to w "Euforii" z jednej strony prawdziwe emocjonalne tornado, a z drugiej okazja do artystycznych popisów, czasem filmowych, czasem teledyskowych. To zdecydowanie serial inny niż wszystkie i nawet jeśli nie wszystko w nim nas zachwyca w tym samym stopniu, uważaliśmy i uważamy go za jedną z najlepszych nowości tego lata. [Marta Wawrzyn]
8. Jane the Virgin (powrót na listę)
Jennie Snyder Urman, twórczyni "Jane the Virgin", mówiła w wywiadach po finale serialu, że najważniejsze twisty były zaplanowane od początku — co więcej, były one częścią pierwszej prezentacji serialu dla CW. Stacja zaufała tej wizji, wyprodukowała aż pięć sezonów serialu, który nie zawsze miał najlepszą oglądalność, i dziś można powiedzieć, że to od początku do końca sukces. Przynajmniej dopóki oceniamy nie oglądalność, tylko jakość.
Ostatnie odcinki "Jane the Virgin" to nie tylko mnóstwo wdzięcznych zakończeń "jak z telenoweli", ale też tona emocji, masa zwrotów akcji i wszelkiego rodzaju niespodzianek. Wszystko zakończyło się tak jak miało się zakończyć, ale oczywiście z twistem, puszczeniem oczka do widzów i zapewnieniem, że serial był przez cały czas świadomy wszystkich swoich metaznaczeń.
Nawet w tych podobno najlepszych dla telewizji czasach historie opowiadane od początku do końca zgodnie z wolą twórców to rzadkość. "Jane the Virgin" dała nam 100 fantastycznych odcinków, w których wszystko było po coś i prowadziło w konkretnym kierunku. Za to, za bohaterów, których nie dało się nie pokochać, i za finałowe emocje należą się tej ekipie wielkie brawa. [Marta Wawrzyn]
7. The Boys (nowość na liście)
Co by było, gdyby superbohaterowie zamiast chodzącymi ideałami byli ich zupełnym przeciwieństwem? Całkiem wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie udzielił nowy serial Amazona, "The Boys", czyli ekranizacja komiksu odwracającego schematy opowieści o superherosach. I zrobił to w naprawdę niezłym stylu, zasługując tym samym na miejsce w naszej dziesiątce.
A siódma pozycja nie jest efektem ani wakacyjnej posuchy (sami widzicie, że konkurencja jest mocna), ani tylko i wyłącznie włożonych w tę produkcję pieniędzy. Jasne, od razu widać, że na "The Boys" nikt nie oszczędzał, ale to nie efekty robią tu największe wrażenie, a sama historia, zgrabnie mieszająca zabawę stereotypami, akcję i trochę gorzkich prawd na temat współczesnego świata. Ten nie jest bowiem szczególnie odległy od serialowego, choć brak w nim superbohaterów.
W "The Boys" mamy za to ich nadmiar, na czele z tzw. Siódemką – prawdziwymi celebrytami wśród herosów, za których publicznym wizerunkiem stoi jednak raczej skuteczny marketing niż prawdziwe bohaterstwo. W rzeczywistości to kompletnie zdegenerowane towarzystwo, wywracające do góry nogami zasady moralne i etyczne, o zwykłym człowieczeństwie nawet nie wspominając. Nic dziwnego, że ktoś w końcu postanowi ich zdemaskować.
Tu na scenę wkraczają tytułowe "Chłopaki", ale nie myślcie sobie, że po tym historia wskoczy już na dobrze znane tory. Nic z tych rzeczy. "The Boys" w dalszym ciągu będą grać waszymi oczekiwaniami, nurzając się nie tylko w brutalnej i obrazowej przemocy, ale także bardzo niekomiksowych tematach, jak wykorzystywanie seksualne, znęcanie psychiczne czy gwałt.
Dorzućmy do tego przemoc wobec kobiet czy kpinę z religii, a otrzymamy serial świadomie (i często nazbyt efekciarsko) łamiący tabu, ale robiący to pomysłowo i z niezłym skutkiem. Jest tu zdecydowanie miejsce na poprawę, na którą liczymy w 2. sezonie, ale już teraz można "The Boys" chwalić. [Mateusz Piesowicz]
6. Pose (utrzymana pozycja)
"Pose" w 2. sezonie trzyma równy poziom — wszystko, za co pokochaliśmy serial Ryana Murphy'ego i Stevena Canalsa, jest na swoim miejscu, a jednocześnie świat idzie do przodu, bohaterowie zmieniają się, dorastają, spełniają marzenia i patrzą, jak bliskich im ludzi zabiera śmierć.
Choć w lipcowych odcinkach dużo świetnych momentów miała Angel, sama i w duecie z Lil Papim, a także zmagający się z chorobą Pray Tell, nic nie przebije Candy i odcinka "Never Knew Love Like This Before". Taką historię w taki sposób może opowiedzieć tylko Ryan Murphy. Tak kiczowaty, patetyczny, wzruszający, roztańczony i pod każdym względem piękny pogrzeb może sfilmować tylko Ryan Murphy (z pomocą Janet Mock, bo akurat ten odcinek ma dwoje reżyserów). Ten odcinek to "Pose" w najlepszym wydaniu.
2. sezon jeszcze częściej niż pierwszy wpada w podniosłe tony, mówiąc wprost, jak ważna jest historia, którą opowiada. I robi to w taki sposób, że trudno mieć do twórców pretensje. Oni rzeczywiście opowiadają coś ważnego, opartego niejednokrotnie na własnych doświadczeniach i bardzo, ale to bardzo potrzebnego w naszych czasach. [Marta Wawrzyn]
5. Legion (utrzymana pozycja)
Od nauki podróżowania w czasie, poprzez przykre konsekwencje igrania z nim, aż po wyciągniętą z trochę innej bajki opowieść o małej dziewczynce i bardzo złym wilku. "Legion" jak zawsze zaskakiwał środkami użytymi do opowiedzenia swojej historii, a choć ta w dość klarowny sposób zmierzała już do konkluzji i tak zdołała nas przynajmniej kilka razy zachwycić.
Choćby wówczas, gdy po raz pierwszy przedstawiono nam tutejszą wersję samego Charlesa Xaviera (Harry Lloyd) i jego żony Gabrielle (Stephanie Corneliussen), czyli rodziców naszego Davida, którzy poznali się i zakochali, jakby inaczej, w szpitalu psychiatrycznym. A potem robiło się jeszcze ciekawiej, gdy z różnym skutkiem we wszystko próbował się wmieszać ich dorosły syn w towarzystwie Switch, co zafundowało wszystkim spore kłopoty.
Dosłownie wszystkim, bo mowa nie tylko o Davidzie, który trafił na chwilę do obozu koncentracyjnego, Syd mającej okazję porozmawiać z samą sobą czy Lenny oglądającej życie swojej córki na przyspieszeniu, ale także o widzach, którym na chwilę włączył się inny serial. "The Shield", będąc dokładnym. Przy takich atrakcjach pożerające czas demony od razu wydają się jakoś mniej intrygujące.
Co nie znaczy, że potem było już tylko nudniej, bo zostaliśmy jeszcze wysłani w kosmos, ktoś popełnił samobójstwo, a ktoś inny wielokrotne morderstwo (albo nie, zależy jak na to patrzeć). No i zwielokrotniony David wreszcie publicznie nazwał się Legionem, co też trzeba odnotować. Razem z ponownym pojawieniem się Melanie i Olivera, a także rapową bitwą i musicalową końcówką jednego z odcinków. Nudzić się więc nie sposób, można tylko żałować, że to już prawie koniec tej odlotowej podróży. [Mateusz Piesowicz]
4. Veronica Mars (nowość na liście)
Powrót serialu Roba Thomasa po kilkunastu latach od skasowania i pięciu latach od filmu telewizyjnego mógł być prostym żerowaniem na tęsknocie fanów za błyskotliwą, udręczoną licealistką (potem studentką), którą dramatyczne okoliczności pchnęły w stronę detektywistycznego fachu. Jednak reaktywacja "Veroniki Mars" przez Hulu to coś więcej niż próba zarobienia na odgrzewanym pomyśle.
Twórcy zaryzykowali sporo, proponując opowieść niepozbawioną wprawdzie znanych z poprzednich serii lekkich dialogów, żartobliwych ripost i celnych nawiązań do popkultury, ale doroślejszą. W dawniejszych odsłonach "Veroniki Mars" też nie brakowało tragedii i przygnębiających zwrotów akcji, ale dopiero teraz możemy zobaczyć, jak tamte przejścia wpłynęły na bohaterkę, która utknęła w życiu niebezpiecznie przypominającym to, które wiodła w liceum. Tyle że z pogłębionym cynizmem, wręcz zgorzknieniem.
Sprawa kryminalna, wielopoziomowa i momentami nieco zbyt zagmatwana, ostatecznie się broni, ale najważniejszy jest towarzyszący jej rozwiązywaniu klimat. Słoneczne Neptune pod kurortowymi pozorami skrywa poważną przestępczość i budzące frustrację nierówności, a Veronica idealnie pasuje do tego świata, gdy uśmiechem i kpiną pokrywa rezygnację lub nieufność. A przy tym serial nadal jest dobrą, niegłupią rozrywką, umiejętnie balansując między powagą i żartem.
Nie zabrakło starych znajomych, a do tego pojawiło się sporo nowych postaci. Drugi plan robi wrażenie, w 4. sezonie zagrali choćby J.K. Simmons i Patton Oswalt. Nie jest to aż serialowe arcydzieło, ale "Veronica Mars" udowadnia, że da się sensownie wykorzystać konwencję noir, a historia może dojrzewać z bohaterami/widzami. I chociaż kontrowersyjny finał wzbudził irytację wielu fanów zaangażowanych w prywatne perypetie pani detektyw, to należę do tych, którzy doceniają odwagę Thomasa i jego wierność przyjętym wzorcom gatunkowym, dalekim do komedii romantycznej. [Kamila Czaja]
3. Stranger Things (powrót na listę)
Po dwóch seriach mniej więcej wiedzieliśmy, czego spodziewać się po produkcji braci Dufferów, ale i tak zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni. 3. sezon rozwija zalety, które "Stranger Things" miało już wcześniej, a do tego dorzuca parę nowych plusów. W efekcie wakacyjne przygody nastoletniej gromadki i ich opiekunów to rozrywka, która wciąga, bawi i wzrusza, nie udając na siłę czegoś więcej.
W 3. serii wszystkiego jest jakby więcej. Potwory, szpiedzy, skumulowana nostalgia wobec lat 80., masa popkulturowych nawiązań, a w tym wszystkim jeszcze pierwsze miłości i wymagające przyjaźnie. Jakimś cudem "Stranger Things" żongluje tym wszystkim z dobrym skutkiem, a typowe ówczesne centrum handlowe idealnie sprawdza się jako centrum intryg i emocji.
To, co dzieje się na ekranie, jest oczywiście dość absurdalne, jeśli rozważać fantastyczno-sensacyjną fabułę na chłodno, ale podczas (koniecznie maratonowego) spotkania z najnowszym rozdziałem opowieści Dufferów ostatnia rzecz, o jakiej myśli widz, to taka logiczna analiza. Liczą się angażująca akcja i zaspokojona tęsknota za letnimi przygodami z dzieciństwa. A przede wszystkim liczą się bohaterowie, których w "Stranger Things" napisano świetnie.
Widz ani się obejrzy, a już kibicuje przyjaźniom Robin (świetna nowa postać grana przez Mayę Hawke) i Steve'a oraz Jedenastki i Max. Mimo masy dramatycznych zwrotów akcji, obrzydliwych obrazków rodem z horroru i czyhających z każdej strony zagrożeń zostaje się po seansie z uśmiechem na ustach i "The NeverEnding Story" w uszach. Jeśli serialowy blockbuster, to właśnie taki! [Kamila Czaja]
2. Wielkie kłamstewka (spadek z 1. miejsca)
Zdarzało nam się narzekać, bo lipcowe odcinki "Wielkich kłamstewek" niektórymi decyzjami twórców zakwestionowały naszą wiarę w sens powstania 2. serii. A jednak mimo dziwnych sądowych dramatów i niekoniecznie konsekwentnie poprowadzonych wątków (jak ten z matką Bonnie) serial HBO co tydzień trzymał nas przed ekranem i nie chciał wypuścić.
Nawet jeśli scenariusz kulał, mieliśmy przecież na ekranie taką plejadę gwiazd, jakiej nie znajdziemy w większości oscarowych produkcji. W drugiej połowie sezonu Nicole Kidman wycisnęła maksimum z roli Celeste, grając równocześnie kobietę pogubioną we własnych emocjach i matkę gotową na każdą konfrontację, by nie stracić dzieci. A jeśli ktoś mógł stawić czoła rozpiętości talentu Kidman, to tylko Meryl Streep, która z postaci napisanej jako dość typowy czarny charakter zrobiła arcydzieło pasywno-agresywnej metody, nie pozbawiając przy tym Mary Louise człowieczeństwa.
Docenić trzeba też Laurę Dern, która wśród komicznych wybuchów doprowadzonej do ostateczności Renaty przemyciła godne współczucia, a czasem nawet podziwu oblicze swojej bohaterki. I chociaż reszta postaci znalazła się wobec finałowej batalii o prawa rodzicielskie nieco na dalszym planie, to właśnie w lipcu oglądaliśmy przecież cudownie absurdalną imprezę disco, ratowanie małżeństwa Madeline i Eda oraz szansę Jane na zbudowanie związku opartego na solidnych podstawach.
"Wielkie kłamstewka", niezależnie od tego, czy będzie ciąg dalszy, zostaną nam w pamięci jako wybitny aktorski popis indywidualny i grupowy, wciągający obraz relacji między bardzo różnymi kobietami, studium tego, jak błędy rodziców wpływają na dzieci, oraz serial z doskonałą ścieżką dźwiękową. A poza tym, ale na dalszym tle, jako opowieść o sekretach narastających wokół śmierci niejakiego Perry'ego Wrighta. [Kamila Czaja]
1. Orange Is the New Black (powrót na listę)
Jeśli siódmy sezon jakiegoś serialu ląduje na samym szczycie naszego comiesięcznego zestawienia, to znaczy, że mamy do czynienia z produkcją bez dwóch zdań wielką. Tak właśnie jest w tym przypadku, bo "Orange Is the New Black", choć miewało w swoim długim żywocie różne chwile, na koniec udowodniło, że zasługuje na najwyższe pochwały.
Także, ale nie tylko za to, że w czasach coraz większego spadku jakości na Netfliksie, przez lata było tytułem trzymającym co najmniej solidnym poziom. Bo sentymenty sentymentami, pierwszego miejsca nie dajemy za miłe wspomnienia, lecz za tu i teraz. To jednak w przypadku ostatniego powrotu do Litchfield (i nie tylko) okazało się w pełni wystarczające, bo trzynaście kończących historię odcinków to istny triumfalny pochód.
Przynajmniej dla serialu, bo dla jego bohaterek już niekoniecznie. Te musiały raczej w większości przypadków przełykać jedną gorzką pigułkę, jaką fundował im los, za drugą, co oczywiście nie stanowiło tu żadnej nowości. "Orange Is the New Black" nie było wszak nigdy jedną z tych produkcji, które w różny sposób zakłamywały rzeczywistość. Przeciwnie, zawsze miało do powiedzenia więcej na temat prawdziwego świata niż niejeden w teorii poważniejszy serial, co w tym sezonie było widać aż nazbyt wyraźnie.
Czy to za sprawą z trudem powracającej do życia na wolności Piper, czy jej pozostawionych w więzieniu towarzyszek, czy wreszcie zupełnie nowych bohaterek uwięzionych w kolejnej odsłonie American dream rodem z koszmarów zwanego ośrodkiem detencyjnym dla imigrantów. Oczywiście były w tym wszystkim także chwile pięknej radości i wzruszeń, ale chyba wiadomo, co przeważało, prawda? Nic więc nie poradzimy, że czasami podczas oglądania czuliśmy się tak przybici, że chyba nawet Suzanne i jej kurczaki nie poprawiłyby nam nastroju.
Ale o to też w dużej mierze chodziło, bo przy wszystkich swoich absurdach i cudownym poczuciu humoru, "Orange Is the New Black" nigdy nie bało się stawiać konkretnych tez, ostro komentując rzeczywistość. Pod koniec przyzwyczajenia nie uległy zmianie, co może wydawać się z jednej strony okrutnie gorzkie, ale z drugiej, czy nie lepsze to, niż jeszcze jedno odrealnione, cukierkowe zakończenie? My nie mamy w tej sprawie żadnych wątpliwości. [Mateusz Piesowicz]