"BH90210" to stracona szansa na coś wyjątkowego — recenzja premiery serialu ekipy "Beverly Hills, 90210"
Marta Wawrzyn
10 sierpnia 2019, 13:29
"BH90210" (Fot. FOX)
Siódemka zapomnianych celebrytów, którzy wspominają czasy kiedy byli sławni, jednocześnie nabijając się z tego, jak skończyli. Oto "BH90210", nowy serial z dawną obsadą "Beverly Hills, 90210".
Siódemka zapomnianych celebrytów, którzy wspominają czasy kiedy byli sławni, jednocześnie nabijając się z tego, jak skończyli. Oto "BH90210", nowy serial z dawną obsadą "Beverly Hills, 90210".
Dawno, dawno temu, dokładnie w 1990 roku "Beverly Hills, 90210" zapoczątkowało modę na młodzieżowe seriale, łączące w sobie wątki ze szkolnego życia wzięte z klasyczną operą mydlaną. Na serialu produkowanym przez Aarona Spellinga wzorowali się wszyscy, od "Melrose Place" i "Jeziora marzeń", po "Plotkarę" i "Riverdale". Młodzieżowy fenomen z lat 90. zapisał się na zawsze w historii telewizji i jeszcze długo twórcy tego typu produkcji będą z niego czerpać pełnymi garściami.
Ale nikt z aktorów, których twarzami obklejaliśmy nasze nastoletnie sypialnie, kariery nie zrobił. Po latach wracają jako siódemka ludzi, którzy kiedyś byli sławni, by przypomnieć o swoim istnieniu i ponabijać się z tego, co im w życiu wyszło i nie wyszło. Jedni odnaleźli się w życiu rodzinnym, inni mają za sobą małżeńskie porażki, występy w reality shows, historie wyciągane przez tabloidy i różnego rodzaju próby odzyskania dawnej sławy. W "BH90210" wszystko to zmiksowano i zaprezentowano w krzywym zwierciadle, czasem z lepszym, czasem z gorszym skutkiem.
BH90210, czyli ekipa Beverly Hills, 90210 powraca
Nowy serial to twór dość dziwny, by nie powiedzieć: przekombinowany. Gabrielle Carteris (dawna Andrea), Shannen Doherty (Brenda), Jennie Garth (Kelly), Brian Austin Green (David), Jason Priestley (Brandon), Tori Spelling (Donna) i Ian Ziering (Steve) nie grają swoich bohaterów z "Beverly Hills, 90210", grają siebie. Podstarzałych byłych celebrytów, dla których 30-lecie serialu, w którym występowali w latach 90., jest większym wydarzeniem niż dla dawnych fanów.
Kiedy wszyscy (oprócz Shannen Doherty, która zawsze chadzała własnymi drogami i to się nie zmieniło) udają się do Las Vegas na rocznicowe spotkanie, jest trochę sentymentalnie, trochę śmiesznie, ale przede wszystkim strasznie, bo upływ czasu nie zadziałał na korzyść żadnego z nich. Aktorzy, których kiedyś wielbiliśmy, z pełną świadomością akceptują tę straszność, obracają własne porażki w żart i podnoszą je do potęgi entej. Właściwie każde z nich (znów oprócz Doherty, traktującej swoje małżeństwo jak prywatną sprawę) odtwarza w jakiś sposób swoje prawdziwe życie.
Ich małżonków co prawda grają rozpoznawalni aktorzy, jak Vanessa Lachey, La La Anthony czy Ivan Sergei, ale wiele szczegółów się zgadza. Tori Spelling naprawdę ma gromadkę dzieci i próbowała zamienić swoje życie w reality show, Brian Austin Green jest mężem znacznie od niego popularniejszej Megan Fox, Jennie Garth ma za sobą kilka nieudanych małżeństw itp., itd. To nie są persony wymyślone na potrzeby serialu, to ich życie, tyle że przerysowane do granic możliwości.
BH90210 to komedia i opera mydlana w jednym
I super, że zamiast kolejnej "Pełniejszej chaty" dostaliśmy coś bardziej nietypowego — serialowy żart, metaserial, komediową operę mydlaną, spotkanie po latach w spotkaniu po latach, nazwijcie to jak chcecie. Jeśli należycie do tych, którzy zbierali plakaty z Dylanem, Brendą, Kelly i resztą ekipy, macie prawo tak po prostu cieszyć się na widok tych ludzi znów na ekranie, niezależnie od tego, co właściwie oni kombinują. Ja się cieszę. W końcu to nasi dobrzy znajomi, z którymi dorastaliśmy.
Ale, jak nauczyła nas nowa seria "Miasteczka Twin Peaks", powrót do domu po latach nie jest możliwy. Rozczarowanie czeka nas niezależnie od tego, czy dom — prawdziwy bądź metaforyczny — pozostał dokładnie taki jak 30 lat temu, czy postanowił dostosować się do wymogów współczesności. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z mało atrakcyjnym utkwieniem w czasie. W drugim będziemy kręcić nosem, że "to już nie to samo". Nie ma dobrego wyjścia z sytuacji ani szans, żeby zadowolić wszystkich, dlatego takie powroty bardzo rzadko są udane.
"BH90210" to zdecydowanie nie to samo co kiedyś. To operująca metahumorem satyra, czerpiąca z doświadczeń nowoczesnych seriali komediowych, w których komicy wcielają się w przerysowane wersje samych siebie. Żeby jednak zasłużyć na porównanie do tego, co robi chociażby Larry David w HBO, wypada mieć coś więcej niż dobre chęci. Tymczasem scenariusz "BH90210" sprawia wrażenie napisanego na kolanie. Nie ma mowy o wyrafinowanym humorze. Zarówno jeśli chodzi o żarty słowne, jak i humor sytuacyjny, scenarzyści poszli po linii najmniejszego oporu. A i aktorzy, którzy mieli długą przerwę od grania albo występowali w podrzędnych produkcjach, nie zawsze sprawdzają się w rolach samych siebie. Taki paradoks.
BH90210, czyli chaos i mnóstwo straconych szans
Pierwszy odcinek sprawia wrażenie popkulturowego gulaszu, do którego wrzucono wszystko, a na koniec zalano toną plastiku. Obok absurdów i melodramatów, które rozgrywają się w teraźniejszości, jest więc sporo nostalgicznych momentów, spotkanie z fanami, hołd złożony Luke'owi Perry'emu, odjechana scena z kradzieżą czerwonej sukni Donny przez Tori oraz iście hollywoodzkie aresztowanie całej ekipy. A na koniec jeszcze pojawia się pomysł rebootu w reboocie. Uff.
Mając 12-13 lat, rzeczywiście tych bohaterów uwielbiałam, więc podczas oglądania nowego serialu zdarzyło mi się zaśmiać, autentycznie wzruszyć i pomyśleć, że to fajnie, że nie tylko ja najbardziej lubiłam Andreę. Ale o pozytywną ocenę naprawdę tutaj trudno. Przez większość czasu "BH90210" sprawia wrażenie chaotycznego, przekombinowanego tworu i straconej szansy na coś rzeczywiście wyjątkowego.
Aktorzy z doświadczeniem komediowym byliby w stanie uratować średniej jakości żarty, ale Tori Spelling, Jennie Garth i spółka zwyczajnie sobie z nimi nie radzą. Znacznie lepiej wypadają wątki rodem z opery mydlanej, bo to właśnie jest coś, co oni świetnie znają z dawnych czasów. Romansowy bałagan rusza pełną parą już w pilocie i mam wrażenie, że to właśnie "kto z kim i w jakim celu" będzie mnie bawić najbardziej i pozwoli dotrwać do końca tej dziwnie skonstruowanej miniserii.
Nie spodziewam się jednak niczego więcej niż niezobowiązującej letniej ciekawostki, która w najlepszym rozrachunku wypadnie średnio, a w najgorszym potwierdzi twinpeaksową tezę Davida Lyncha, że powrót do domu po tylu latach nie jest możliwy. Do raju, w którym spełniają się marzenia, tym bardziej.