"Jane the Virgin" pokazuje, jak się robi finał doskonały — recenzja
Marta Wawrzyn
4 sierpnia 2019, 14:02
"Jane the Virgin" (Fot. CW)
"Jane the Virgin" to serial, który nas zadziwiał tym, jak wiele rzeczy pięknych i mądrych można zmieścić w parodii telenoweli, która jest też telenowelą. I tak zostało do końca. Uwaga na finałowe spoilery!
"Jane the Virgin" to serial, który nas zadziwiał tym, jak wiele rzeczy pięknych i mądrych można zmieścić w parodii telenoweli, która jest też telenowelą. I tak zostało do końca. Uwaga na finałowe spoilery!
Jeżeli po finale "Jane the Virgin" spodziewaliście się, że będzie idealny i że wszystko skończy się "jak w telenoweli", mieliście rację. Słoneczny serial telewizji CW, zgodnie ze swoim zamiłowaniem do metakomentarza, sam to nawet podkreślił na początku "Chapter One Hundred", czyli swojego wielkiego finału.
Finał Jane the Virgin ujawnia tożsamość narratora
"Jane the Virgin" kończy się dokładnie tak, jak każą zasady gatunku, czyli happy endem zawierającym ślub dwójki kochanków straumatyzowanych tysiącem twistów rodem z kosmosu telenoweli. A my mamy pewność, że będą żyć długo i szczęśliwie, bo po tylu przejściach wszystko inne byłoby bardzo niesprawiedliwe. Jennie Snyder Urman, twórczyni serialu, nie mogła jednak nie dodać do standardowego i spodziewanego rozwiązania tysiąca mnóstwa cudownych drobnostek.
Oprócz obowiązkowego ostatniego twistu, który rozwiązał tajemnicę prawdziwych rodziców Rafaela (Justin Baldoni), dostaliśmy fantastyczne powroty (Rita Moreno, czyli Glamma!), nawiązania do początków serialu (autobus!) i mnóstwo ciepłych słów, wzruszających pożegnań oraz podziękowań. Dowiedzieliśmy się, że słusznie podejrzewaliśmy Matea o bycie narratorem całej opowieści. W odpowiednim momencie zacytowano Isabel Allende. Książka Jane stała się telenowelą — tą, którą właśnie obejrzeliśmy. Gina Rodriguez na koniec spojrzała prosto do kamery i złamała czwartą ścianę, puszczając do nas oczko.
Miłość i rodzina wygrywają w finale Jane the Virgin
Atrakcji było więc co niemiara, ale te najlepsze związane były z tym, co zawsze liczyło się w świecie serialu najbardziej — emocjami, które tutaj należy mierzyć w tonach. Choć wspólna historia Jane i Rafaela tak naprawdę dopiero się rozpoczyna, w życiu tytułowej heroiny zakończyło się coś bardzo kluczowego — i nie chodzi mi o uganianie się za miłością czy wydawnictwami, które zechcą jej książkę.
Mówię o rzeczy dla niej absolutnie najważniejszej, czyli bardzo bliskiej relacji z mamą (Andrea Navedo) i babcią (Ivonne Coll), które zawsze były na wyciągnięcie ręki i z którymi zawsze można było płakać na huśtawce na ganku. Po wyjeździe Xo i Rogelia (Jaime Camil) do Nowego Jorku ta cudowna latynoska rodzina będzie funkcjonować na trochę innych zasadach, czego my już nie zobaczymy.
Emocjonalne bomby w finale zafundowała także Petra (Yael Grobglas) — oraz zafundowano Petrze. "Życzę wam szczęścia, co jest dziwne, bo zwykle nie życzę nikomu szczęścia", podparte istnym potokiem łez, to coś, czego nie spodziewalibyśmy się po lodowatej blondynie na początku serialu. W "Jane the Virgin" bohaterka, która wszędzie indziej byłaby jednowymiarowym czarnym charakterem, przeżyła ogromną przemianę — i tysiąc zwrotów akcji, które wykończyłyby niejednego twardziela — by w praktyce stać się przybraną siostrą Jane.
Powrotu J.R. (Rosario Dawson), przyznaję, przestałam już się spodziewać, zwłaszcza po zapewnieniach Petry, że prowadzenie hotelowego imperium zapewnia jej spełnienie, którego nie może jej dać żaden mężczyzna ani żadna kobieta na tym świecie. Ale najwyraźniej obrodziło w szczęśliwe zakończenia, więc i Petrze dostało się jedno. Fani tej pary z pewnością je docenią. Ja jestem wśród tych, którzy uważają, że przydałyby się w telewizji historie kobiet znajdujących spełnienie poza związkami romantycznymi, bo takie kobiety istnieją i wcale nie są czarownicami.
Jane the Virgin — emocjonalny finał Jane i Rafaela
Trudno jednak czepiać się jednego z najbardziej romantycznych seriali, że postawił na finał, w którym miłość wygrywa na wszystkich frontach, trzeba tylko o nią powalczyć. Ewentualnie wsiąść do odpowiedniego autobusu. Autobusy wciąż powracają w co ważniejszych momentach w życiu Jane, nic więc dziwnego, że i do ślubu dotarła jednym z nich, zaliczając po drodze komisariat policji i szybką metamorfozę ze zwykłej dziewczyny z fajnie zaplecionymi włosami w pannę młodą.
Sam ślub to też "Jane the Virgin" pełną parą — płacz, pełne pasji pocałunki i nawiązania do tego wszystkiego, co było w serialu istotne, począwszy od Jane na różnych etapach życia, a skończywszy na książkach latynoskich autorek, przemawianiu po hiszpańsku i milionach lajków Rogelia. Wygrała miłość, dobro i rodzina — i trudno sobie wyobrazić bardziej ciepłe, piękne, pozytywne przesłanie na koniec serialu, w którym bohaterowie wciąż walczyli o te trzy rzeczy.
Jane the Virgin to jeden z najlepszych seriali dekady
Patrząc z dystansu na 100 odcinków "Jane the Virgin" (nie omijajcie odcinka 99, czyli 40-minutowego materiału zza kulis, który przypomina najważniejsze motywy i najlepsze momenty z serialu), trudno nie doceniać tego, jak wiele zdołano powiedzieć w serialu o dziewicy, która zaszła w ciążę, bo ginekolożka się pomyliła.
To była i bez mała genialna satyra na telenowele, i błyskotliwa komedia, i ciepła opowieść o rodzinie, miłości, przyjaźni. To była platforma, gdzie mówiło się, podobnie jak chociażby w "One Day at a Time", o sprawach społeczno-politycznych, przypominając, że życie Latynosów w Stanach Zjednoczonych to nie bajka. To była jedna z tych energetycznych, słonecznych produkcji, które pozwalają przetrwać zimowe szarości. To był serial, który potrafił doprowadzać nas do śmiechu i płaczu naraz, historie o raku ukochanej matki czy śmierci miłości naszego życia przeplatając wyśmiewaniem współczesnego światka celebrytów albo absurdalnymi intrygami kryminalnymi, z których nic nie rozumiał chyba nawet narrator.
To była jedna z największych niespodzianek złotej ery telewizji; jeden z najlepiej napisanych, najbardziej niezwykłych seriali ostatnich lat. Gina Rodriguez, Justin Baldoni, Yael Grobglas i inni aktorzy opowiadają w wywiadach, że Jane w magiczny sposób odmieniła ich życie. Widzowie z kolei mogą powiedzieć, że czyniła ich życie lepszym, przynajmniej przez 40 minut w tygodniu.
Ten rok to liczne pożegnania z produkcjami, które towarzyszyły nam od lat. I co ciekawe, są to najczęściej świetne, przemyślane pożegnania. Tak było w przypadku "Orange Is the New Black", "Veepa", "You're the Worst", "Broad City" czy "Crazy Ex-Girlfriend". Seriale teraz kończą się raczej za szybko niż za późno, mało kto daje radę przetrwać na ekranie tak długo, by z nudów na koniec zostać drwalem.
I "Jane the Virgin" ze swoim wspaniałym finałem idealnie wpisuje się w ten obraz. Niby chciałoby się więcej, ale z drugiej strony czy może istnieć lepsza opowieść od takiej, która kończy się perfekcyjnym finałem w swoim najlepszym momencie?