"Dear White People" i odcienie szarości – recenzja 3. sezonu
Kamila Czaja
4 sierpnia 2019, 19:46
"Dear White People" (Fot. Netflix)
Wrócił jeden z najinteligentniejszych i najbardziej niedocenianych seriali Netfliksa. I chociaż wiele jego zalet wciąż jest na miejscu, to "Dear White People" w 3. sezonie podjęło ryzyko dużych zmian.
Wrócił jeden z najinteligentniejszych i najbardziej niedocenianych seriali Netfliksa. I chociaż wiele jego zalet wciąż jest na miejscu, to "Dear White People" w 3. sezonie podjęło ryzyko dużych zmian.
Jeżeli tęskniliście za serialem Justina Simiena, to musicie wiedzieć, że wrócił w dobrej formie, ale pod wieloma względami inny niż dotychczas. Wprowadzone przez twórcę i jego współpracowników zmiany mogą się wydawać na początku zbyt duże, zwłaszcza że pierwszy odcinek wyjaśnia je tak łopatologicznie, że łatwo się zniechęcić. Warto jednak dać tej wersji "Dear White People" szansę, bo ostatecznie 3. sezon się broni, wciąga i otwiera przed serialem nowe możliwości.
Postulatem, który wielokrotnie tu słyszymy, jest "zabicie narratora". I trochę tak zrobiono na poziomie całego serialu, bo nie ma już tłumaczącego wszystko głosu ujawnionego w finale poprzedniej serii członka tajnego stowarzyszenia (Giancarlo Esposito, "Breaking Bad"). Co więcej, odcinki nie skupiają się już tak wyraźnie na poszczególnych postaciach, a główna oś tematyczna, czyli walka o prawa czarnoskórych studentów i demaskowanie ukrytych pod polityczną poprawnością uczelnianych antagonizmów, mocno się w najnowszej odsłonie "Dear White People" rozmyła.
Dear White People sezon 3, czyli inne nierówności
Jeśli jednak wybaczyć to, że na początku serii zdecydowanie zbyt wyraźnie mówi się widzowi, że formułę trzeba było zmienić, bo nie ma nic gorszego od stagnacji 3. sezonu serialu Netfliksa, to potem te zmiany zaczynają mieć sens. Simien stworzył na tyle skomplikowaną i wyrazistą społeczność Winchester, że poszerzenie spektrum tematów wydaje się naturalnym kolejnym krokiem. Trzeba się do tego po prostu przyzwyczaić.
Nie znaczy to, że 3. seria całkiem porzuca wątki rasowe. Wciąż mamy ich sporo, choćby w losach Troya (Brandon P. Bell), który zderza się z realiami pracy w satyrycznym piśmie nieuwzględniającym jego perspektywy. Towarzyszymy też Coco (Antoinette Robertson) w jej nieustających próbach udowodnienia światu i samej sobie, że jest wystarczająco dobra, by wyjść poza kompleks pochodzenia. Z czasem zresztą widz odkrywa, że kwestie rasowe wciąż podskórnie determinują działania bohaterów, nawet jeśli pozornie wyrzekli się oni zajmowanych wcześniej miejsc na barykadzie.
Znacznie więcej miejsca poświęcono w nowych odcinkach innym różnicom. Simien wziął się w tym sezonie za temat seksu, jego relacji z miłością, wolności i ograniczeń. Z Lionelem (DeRon Horton) odkrywamy gejowską różnorodność kampusu i widzimy, że każdy może być sobą, czasem odgrywając sceny przypominające "Pose", a czasem wybierając nierzucanie się w oczy i szukanie monogamicznego związku. Ale dochodzą tu też tematy takie jak HIV i ciekawość osób hetero nielicząca się z uczuciami partnera w "eksperymencie".
3. seria porusza także, chociaż nieco zbyt drugoplanowo, kwestię nierówności finansowych. Gabe (John Patrick Amedori) zmaga się z bankructwem rodziny i nagle odkrywa, jak to jest być biednym. Szkoda, że nie dano jego dylematom więcej miejsca. Intrygujące okazało się na przykład pytanie, czy walka o poprawę warunków bytowych grupy skończy się w momencie, kiedy interes danej jednostki zostanie zaspokojony.
Z drugiej strony, rozwinięcie tego wątku zabrałaby trochę przestrzeni wielowątkowej opowieści. Otóż 3. sezon "Dear White People" z impetem sięga po temat Me Too. To, co mogłoby być kolejną wersją tej samej historii o władzy wymuszającej seks, dzięki spleceniu ze zbudowaną w poprzednich sezonach historią walki z kampusowym rasizmem przybiera bardziej zniuansowaną formę. Co zrobią bohaterowie, gdy ich wartości – walka z rasizmem i walka z seksizmem –nie dadzą się pogodzić?
Grupa na pierwszym planie w Dear White People
Nadal na szczęście nie jest "Dear White People" tylko platformą ideową. Znamy już bohaterów i nawet jeśli mają tu mniej miejsca, to czasem pojedyncze sceny wystarczą, by widz przejął się losem postaci. Sam (Logan Browning) tym razem występuje często na dalszym planie, ale kiedy oprócz ciągłej pracy nad filmem dokumentalnym scenarzyści dają jej wątek żałoby po ojcu, to trudno się nie wzruszyć. Nie da się jednak ukryć, że silniejsze uwzględnienie kilku wcześniej mało widocznym postaci odbyło się tu kosztem innych.
Żal choćby tego, że Jo (Ashley Blaine Featherson) robi w tym sezonie niewiele poza próbą utrzymania związku z Reggie'em (Marque Richardson), który więcej czasu niż jej poświęca swojemu guru z branży IT, Mosesowi (Blair Underwood). Wprawdzie w zamian lepiej poznamy Brooke (Courtney Sauls ) i Kelesy (Nia Jervier), dojdzie też nowa postać, D'Unte (Griffin Matthews), ale nie ma to tego porażającego efektu, co oddanie głosu Coco, Jo, Troyowi czy Gabe'owi w poprzednich seriach.
Nie na dalsze pogłębianie sylwetek głównych bohaterów położono akcent w tej serii, co ma oczywiście minusy. Ale wolę skupić się na plusach, bo po trudnym rozpędzie oglądało mi się ten sezon bardzo dobrze. To przede wszystkim opowieść o społeczności, która dojrzewa jako całość, a w niej dojrzewają znani nam już bohaterowie. Simien pokazuje, że warto czasem spojrzeć na otoczenie, rozejrzeć się wokół, dostrzec niuanse, zapytać o radę tych, których wcześniej nie docenialiśmy.
Wywracanie oczekiwań ewidentnie jest celem tej serii i często się udaje. "Dear White People" pokazuje, że nie warto ślepo wierzyć autorytetom, te bowiem nieraz zawodzą. Za to sprawdza się wsparcie ludzi wokół, nowe spojrzenie na coś, z czego wcześniej się kpiło (wątek Sam i dwojga bardzo różnych czarnoskórych reżyserów granych przez Laverne Cox z "Orange Is the New Black" i Simiena we własnej osobie), powrót do odrzuconych korzeni (kwestia Coco i jej matki – w tej roli Yvette Nicole Brown z "Community").
Dear White People, czyli serial inteligentny
A przy tym nadal dostajemy w wielu miejscach to, co pokochaliśmy w poprzednich sezonach. Tematy są częściowo nowe, inaczej rozłożono czas poświęcony postaciom, mniej wyraziste wydają się kompozycje kolejnych odcinków i płynące z nich wnioski. Ale wciąż znajdziemy w tym serialu rewelacyjne aluzje popkulturowe i parodie (głównie "Opowieści podręcznej", ale też choćby "Queer Eye"), inteligentny humor, fenomenalne dialogi toczone w kameralnych okolicznościach oraz podczas gorących grupowych dyskusji.
Już się do tego przyzwyczailiśmy, ale warto znów podkreślić, jak fantastycznie ten serial jest nakręcony, jak genialnie ma dobraną muzykę i jak świetnie grają aktorzy, którzy potrafią sprawić, że ich bohaterowie nie sprowadzają się do nośników idei. Wprawdzie momentami serial aż nadmiernie pokazuje, że jest świadomy konwencji, po które sięga, ale 3. seria ma też masę momentów, kiedy to ostentacyjne "meta" działa.
Nie ukrywam, że pewne wątki trochę zawodzą. Ten cały szumnie zapowiadający się tajemniczy Zakon, o ile nie będzie 4. serii, ma póki co mało sensu. Poszczególne romanse, chociaż warto tu docenić dojrzałość Sam i Gabe'a do poważnego związku, wypadają dość blado. A tematów i postaci 3. sezon ma tyle, że siłą rzeczy nie daje rady być równy i skoncentrowany. Nie widać tu też jednego odcinka wybitnego, jak ten z Reggie'em w 1. serii czy z Sam i Gabe'em w 2. serii.
Dear White People sezon 3 – przemyślana inność
Warto jednak wszystko "Dear White People" wybaczyć, bo dziesięć najnowszych odcinków to nadal jedne z najcelniejszych spostrzeżeń i najlepszych dialogów, a do tego coś, czego w poprzednich seriach czasami brakowało – więcej miejsca na inne poglądy. Serial nadal wie, co uważa za dobre, a co za złe, ale tym razem pozwala bohaterom na częstsze dostrzeganie odcieni szarości. A ludzie się zmieniają, przy czym u Simiena nie odbywa się to poprzez realizację kolejnych etapów schematu.
Przy oglądaniu 3. sezonu "Dear White People" towarzyszyły mi słowa piosenki Josha Grobana z innego wywracającego oczekiwania serialu, "Crazy Ex-Girlfriend". Otóż "życie nie ma narracyjnego sensu". I jest to komplement, bo chociaż nowy sezon nie zachwycił mnie może aż tak jak poprzedni, to "kupiłam" proponowane zmiany. Takie "Dear White People" też ma wiele zalet. Jest mniej spójne niż dawniej, ale za to przynosi więcej wielowymiarowych refleksji, przez co mimo pewnych braków dostajemy serial chyba nawet mądrzejszy niż wcześniej.
Gdy Sam martwi się, że nie wie, kim jest, Lionel uspokaja ją, że może teraz jeszcze wcale nie muszą tego wiedzieć. I trochę tak to wygląda z serialem, który pozwolił sobie na więcej luzu w snuciu różnych splatających się historii, znalazł miejsce na kilka nowych punktów widzenia. "Dear White People" wprawdzie nadal wie, czego chce bronić, ale równocześnie daje sobie prawo do szukania nowych sposobów, by to pokazać. Ciekawa jestem, co Simien ma jeszcze w zanadrzu. Ale że 4. sezon w przypadku najlepszych seriali Netfliksa to zjawisko coraz rzadsze, to mogę się nigdy nie dowiedzieć.