"Wielkie kłamstewka" mówią prawdę prosto w oczy – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
22 lipca 2019, 21:02
Wielkie kłamstewka (Fot. HBO)
Choć szczerość to w "Wielkich kłamstewkach" towar deficytowy, w finale 2. sezonu jej nie brakowało. Kto wyszedł na tym dobrze, kto nieco gorzej, no i najważniejsze – czy to już koniec? Spoilery!
Choć szczerość to w "Wielkich kłamstewkach" towar deficytowy, w finale 2. sezonu jej nie brakowało. Kto wyszedł na tym dobrze, kto nieco gorzej, no i najważniejsze – czy to już koniec? Spoilery!
Jeśli spodziewaliście się fajerwerków co najmniej takich, jak poprzednim razem, to wyobrażam sobie, że musicie być teraz lekko rozczarowani. Mimo ostatecznego zamknięcia kilku spraw i otwarcia zupełnie nowych rozdziałów, "I Want to Know" okazało się bowiem odcinkiem nawet w połowie nie tak wybuchowym, jak finał poprzedniej serii. Pytanie zatem, czy spokojne jak na tutejsze standardy zakończenie to również zakończenie satysfakcjonujące?
Wielkie kłamstewka sezon 2 – finałowe wątpliwości
O dziwo (bo fanem nagłych końców nie jestem) znacznie bliżej do takiego stwierdzenia było mi dwa lata temu, gdy śmierć Perry'ego (Alexander Skarsgård) wydawała się idealną klamrą całej opowieści. Historii, której wbrew wszystkiemu dopisano jednak ciąg dalszy, każąc nam się zastanawiać, czy ten jest w ogóle potrzebny. I choć było w tym sezonie sporo chwil, gdy nie miałem ku temu żadnych wątpliwości, po ostatnim odcinku wróciły one ze zdwojoną mocą.
Co nie znaczy, że był to finał zły. Przeciwnie, znalazło się w nim wszak miejsce i na wielkie sądowe starcie, i kilka pożądanych rozwiązań, i nawet na jeszcze jeden wybuch złości w wykonaniu Laury Dern, tym razem uzbrojonej w kij baseballowy. Niby było więc wszystko, co lubimy i z przyjemnością śledziliśmy przez ostatnie tygodnie, a jednak co rusz łapałem się na raczej beznamiętnym oglądaniu. Tutaj? W ostatnim akcie takiej historii? Rzecz nie do pomyślenia.
Tym bardziej że nie brakowało tu przecież dramatycznych momentów. Na czele z kontynuacją procesu w sprawie dzieci Celeste (Nicole Kidman), która z ofiary zamieniła się w drapieżcę, bezlitośnie atakując i nie dając żadnych szans Mary Louise (Meryl Streep). Jasne, wyciągnięta z kapelusza historia młodszego brata Perry'ego, Raymonda, to chwyt z gatunku bardzo tanich, ale co z tego? Gdy po stronie atutów ma się aktorki takiego kalibru, to można je uzbroić nawet w dialogi rodem z polskich telenowel, a i tak wyjdą z tego obronną ręką.
Wielkie kłamstewka – kto wygrał sądową batalię?
Nie dziwi więc, że bezpośrednie zwarcie Celeste z teściową zostało ozdobą finałowego odcinka, pozwalając nam zapomnieć, że trudno było oczekiwać w nim innego rezultatu, niż zwycięstwa tej pierwszej. Wyrok był tu wprawdzie najmniej istotną kwestią, co dało się wyczuć nawet mimo prób udramatyzowania sytuacji (przygotowywanie chłopców do procesu, choć nie odezwali się ani słowem), ale to nie znaczy, że cała sekwencja służyła tylko za efektowną ozdobę.
Pod przykrywką walki o opiekę toczyła się tu wszak bitwa o dobre imię Perry'ego, którego matka broniła z momentami absurdalną zawziętością, nie dopuszczając do siebie żadnych argumentów. Od czego jednak są wkurzające współczesne dzieciaki, które nigdy nie rozstają się z tabletem? Jakkolwiek efekciarski był chwyt z asem z rękawa w postaci przerażającego nagrania, dzięki niemu mogliśmy zobaczyć, jak upada ostatnia linia obrony Mary Louise, a ona sama rozpada się na małe kawałeczki, co w wykonaniu Meryl Streep wynagradzało wszelkie niedoskonałości.
Podobnie jak jej końcowa mowa, gdy pokazała, że jak najbardziej można ze szczerą skruchą przepraszać, jednocześnie wciąż wbijając szpilę za szpilą. O ile jednak jakiś czas temu ten numer by przeszedł, teraz już na to zdecydowanie za późno. Bezbronna Celeste, jaką znaliśmy do tej pory, zniknęła, zastąpiona przez pewną siebie i gotową, by odeprzeć każdy atak kobietę. Taką, która nie boi się niczego, nawet pozornej utraty godności, pokazując, że może to zamienić w potężną broń. Nie muszę chyba tłumaczyć, że przedstawić tego lepiej niż Nicole Kidman się pewnie nie da, prawda?
Wielkie kłamstewka – finał historii piątki kobiet
To samo można zresztą powiedzieć w większym czy mniejszym stopniu o pozostałych aktorkach, na których talencie "Wielkie kłamstewka" opierały się w tym sezonie znacznie bardziej niż dotychczas. Jak się ostatecznie okazało, nie bez powodu, bo scenariusz tej odsłony serialu przynajmniej w niektórych wątkach nie wyszedł poza fabularny zarys.
Jak w przypadku Bonnie (Zoë Kravitz) i jej matki, których historia bywała kierowana wręcz w groteskową stronę, więc całe szczęście, że koniec końców nie zdecydowano się w niej na użycie śmiercionośnej poduszki. W zamian dostaliśmy szczere wyznania bohaterki i w porządku – ale czy tylko ja mam wrażenie, że za wiele z nich nie wynika? Może gdyby tak wcześniej poświęcić jej trochę więcej miejsca albo nie zużywać go na nic niewnoszące milczące wstawki, efekt byłby lepszy? Patrząc na poruszającą reakcję Nathana (James Tupper) na słowa żony, jestem o tym praktycznie przekonany, żałując, że tych dwoje było przez większość czasu gdzieś daleko na drugim planie.
Ale nie oni jedyni, bo przecież Renata i Jane (Shailene Woodley) też nie do końca uczestniczyły w tej opowieści na równych prawach. Ich historie także poznawaliśmy skrawkami. W przypadku pierwszej bardzo efektownymi (ach, te wybuchy złości!), w przypadku drugiej znacznie bardziej stonowanymi, ale w obydwu niosącymi ze sobą sporo autentycznych emocji. I znów, szkoda, że nie było tego więcej, bo trudno pozbyć się wrażenia, że twórcy poszli po linii najmniejszego oporu, nie próbując za bardzo zgłębiać tematu.
A to dlatego, że oszczędzając miejsce na mniej istotnych członkiniach piątki z Monterey, mogli się skupić na problemach Celeste i Madeline (Reese Witherspoon), co zwłaszcza w przypadku tej drugiej trudno rozsądnie uzasadnić. Kryzys małżeński jej i Eda (Adam Scott) kręcił się wszak w kółko przez cały sezon, na koniec docierając do całkiem oczywistego happy endu, a ten, jakkolwiek ładny, nie był zbyt porywający. Rozumiem, że Witherspoon to gwiazda i do tego producentka, więc ma swoje prawa, ale czy w takim razie tym bardziej nie dało się zadbać, by jej wątek nie wyglądał jak piąte koło u wozu?
Wielkie kłamstewka – czy to już koniec?
Jak widzicie, moich pretensji zarówno względem finału, jak i całego 2. sezonu "Wielkich kłamstewek" trochę się nazbierało. Mając je na uwadze, nie zapominajcie jednak, że serial HBO to ciągle kawał pierwszorzędnej telewizji. Może nie tak potrzebny, jak wydawało mi się jeszcze kilka tygodni temu i bez wątpienia niepotrafiący na przestrzeni siedmiu odcinków utrzymać bardzo wysokiego poziomu z jakiego startował, ale wciąż lepszy od większości konkurencji.
To z kolei sprawia, że nieuniknione będą pytania o kolejną kontynuację, nawet mimo zapowiedzi twórców, że tym razem to już na pewno koniec. Udało się raz zebrać obsadę, udało się po raz drugi, dodając jeszcze do zestawu Meryl Streep, to niby czemu miałoby się nie udać po raz kolejny? Zwłaszcza że zakończenie działa na podobnej zasadzie, co w 1. sezonie – może być zgrabnym zamknięciem, ale wcale nie musi.
Pytanie tylko, czy chcemy więcej. Bo że nie potrzebujemy, to jasna sprawa, poprzednio też nie potrzebowaliśmy, a mimo to czekaliśmy na kontynuację z wypiekami na twarzy. Coś mi mówi, że teraz entuzjazm byłby nieco mniejszy, rozmywając się, tak jak gdzieś pomiędzy aktorskimi popisami rozmyła się w "Wielkich kłamstewkach" istota całej tej historii. I to chyba wystarczy za odpowiedź.