"True Blood" (4×01): Oddajcie Południe wampirom!
Marta Wawrzyn
27 czerwca 2011, 22:05
Wprowadzanie coraz dziwniejszych istot magicznych do "True Blood" trwa. Ale 1. odcinek 4. sezonu daje nadzieję, że oprócz wróżek i wiedźm będą też sprawy wampirzo-ludzkie, które wreszcie mogą okazać się choć trochę interesujące. Spoilery!
Wprowadzanie coraz dziwniejszych istot magicznych do "True Blood" trwa. Ale 1. odcinek 4. sezonu daje nadzieję, że oprócz wróżek i wiedźm będą też sprawy wampirzo-ludzkie, które wreszcie mogą okazać się choć trochę interesujące. Spoilery!
Na amerykańskim Południu mogą człowieka spotkać rzeczy niezwykłe. Zwłaszcza jeśli jesteś nie tylko podróżnym z daleka, ale też wymuskanym mieszczuchem, który dotąd na własne oczy nie widział lasu. Takiemu przybyszowi bardzo niewiele wystarczy, żeby na własnej skórze poczuć niezwykłość Południa – i albo je pokochać, albo znienawidzić.
W 2006 roku codziennie przemierzałam tę samą trasę na uczelnię w jednym z małych miasteczek Południa. Przed otwartą od rana knajpą zawsze siedział stary, niewidomy Murzyn (słowo "Afroamerykanin" to tam taka sama egzotyka jak Wampiroamerykanin) z magnetofonem na ramieniu. Wolnym uchem wsłuchiwał się w świat. Na dźwięk moich obcasów odstawiał magneton na ziemię, uśmiechał się, kiwał głową. I tak codziennie przez miesiąc.
I za to od trzech lat wciąż kocham "True Blood". Nie za epatowanie seksem, nie za wampiry, nie za ładnych aktorów, ale właśnie za znakomite odtworzenie klimatu Południa, chyba najlepsze po Tarantino i Coenach. Patrzę na Merlotte's i widzę moją uczelnianą "stołówkę", patrzę na flagi Konfederacji właściciela knajpy Sama, słyszę, jak jeden z panów oznajmia, że on jest bardzo prosty: chce mieć życie i dobrą kobietę – i myślę sobie, że to jest to.
Jako serial o Południu, na którym zalęgły się wampiry (gdzie miały to zrobić, jeśli nie tam?) "True Blood" naprawdę mi się podobało. Oczywiście, nie zawsze fabuła się kleiła, nie zawsze wielkie zaskoczenia były czymś więcej niż wielkimi durnotami – ale nie miałam z tym problemu, dopóki wampiry i ludzie uganiali się wśród bujnej roślinności Luizjany, rozwalali swoje domki z dykty i robili różne złe rzeczy, które smakowały całkiem dobrze.
Zjazd w dół zaczął się od wprowadzenia postaci menady Maryann (którą na szczęście w 2. sezonie zrównoważyła znakomita potyczka wampirów z fundamentalistami religijnymi). Potem pojawiły się wilkołaki, panterołaki, a w końcu nieszczęsne wiedźmy i wróżki. Pod koniec 3. sezonu całkiem poważnie zaczęłam się bać, że motywem przewodnim kolejnej serii będzie zamknięcie ludzi w klatkach, wokół których cała pozostała menażeria zacznie uprawiać dzikie tańce.
Pierwszy odcinek 4. sezonu, zatytułowany "She's Not There", trochę mnie rozczarował, ale dał też trochę nadziei. Niestety nie oszczędzono widzom widoku kraju wróżek, w którym wszystko jest śliczniuteńkie, czas płynie dużo wolniej niż w świecie śmiertelników – ale to oczywiście tylko pozory. Po tym jak Sookie tam trafia i nie daje się ogłupić swojej "matce chrzestnej" i jej koleżankom, całą tę fasadę szlag trafia w ciągu paru sekund i okazuje się, kim naprawdę są wróżki. Kim są wiedźmy, na razie nie wiemy, wiemy tylko, że jedną z nich jest Jesus, który wciąga do ich kręgu swojego chłopaka, Lafayette'a.
Z podróżą Sookie do krainy wróżek i jej powrotem stamtąd po 12 miesiącach i 2 tygodniach (choć ona przysięgłaby, że to było najwyżej 15 minut) wiąże się przesunięcie akcji w czasie. Wydarzenia, które będziemy oglądać w 4. sezonie, mają miejsce w rok po tych, które widzieliśmy w poprzednim. Główni bohaterowie przeszli lifting, który sprawia, że znów wydają się całkiem interesujący. Jason już nosi obcisły policyjny mundur, spod którego próbuje się wydostać na świat jego muskularne ciało. Tara ma całkiem nowe życie w Nowym Orleanie i jest to niezwykle, hm, seksowne życie. Nieźle poczyna sobie też Sam Merlotte.
Jessica stała się wampirem udomowionym i raz na jakiś czas zdarza jej się tego pożałować. Bill ma nową pracę, o jaką nie podejrzewałyby go fanki, które myślały, że to czyste dobro, a nie jakiś tam pospolity wampir. Eric za to nieźle poczyna sobie z Sookie, o której – jak się chwali – jako jedyny nie zapomniał.
To właśnie sprawy wampirze wydają mi się największą nadzieją na całkiem sensowny sezon 4. Po wybrykach króla Russella wampiry czeka dużo pracy nad odbudową wizerunku. I Eric, i Bill pokazują, że potrafią. Bill, wampir sztywny, ale za to zawsze świetnie przygotowany, potrafi być bardzo przekonujący. Eric ma dar wymowy i wrodzoną charyzmę. Kiedy w uroczy sposób zaprasza wszystkie gatunki, jakie tylko mogą istnieć, do Fangtasii, naprawdę nie sposób mu się oprzeć.
Mam nadzieję, że to właśnie polityka będzie napędzała sezon 4. Polityka i walka o Sookie, którą Bill na razie sobie odpuścił, ale na pewno nie odda jej tak po prostu Ericowi (który już wykrzyczał do niej: jesteś moja!). Z trójkącika ponoć ma zrobić się czworokącik, kiedy powróci wilkołak Alcide.
Równie interesujące mogą okazać się sprawy ludzi: Tary, która wyrzekła się dotychczasowej siebie, jest piękna, zawodowo bije ludzi i sypia z seksowną brunetką; Terry'ego i Arlene wychowujących dziecko Rene; porwanego pod koniec 1. odcinka Jasona w obcisłym uniformie; uzależnionego od V Andy'ego; walczącego z Jessicą o kolację Hoyta i przemieniającego się czasem w zwierzątka Sama, który łakomie spogląda na pewną całkiem nową panią.
Jeśli wszystkie te wątki zostaną umiejętnie poprowadzone, to nie może być kiepski sezon. Ale jeśli twórcy "True Blood" postawią na pochodzące z najbardziej prymitywnych zakątków wyobraźni stwory magiczne, będę naprawdę zła. I nie jestem pewna, czy widok baru Merlotte'a i klaty Jasona wystarczy mi do szczęścia.