"Wielkie kłamstewka" pytają, kto jest złą matką – recenzja 6. odcinka 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
15 lipca 2019, 21:02
"Wielkie kłamstewka" (Fot. HBO)
Zmagania z prawdą, bolesne wyznania i zapowiedź bezpośredniego starcia wagi ciężkiej. "Wielkie kłamstewka" zbliżają się do końca, a emocje stale rosną. Uwaga na spoilery.
Zmagania z prawdą, bolesne wyznania i zapowiedź bezpośredniego starcia wagi ciężkiej. "Wielkie kłamstewka" zbliżają się do końca, a emocje stale rosną. Uwaga na spoilery.
Czy może być coś bardziej ekscytującego od publicznego prania brudów? Na pewno nie w Monterey, gdzie walka Celeste o dzieci czy postępowanie upadłościowe Kleinów bez wątpienia stanowią główne atrakcje sezonu. I w sumie trudno się temu dziwić, bo u nas nie jest przecież inaczej – podglądamy wszak życie, do którego nie powinniśmy mieć dostępu. Co więcej, robimy to z dziką rozkoszą.
I na pewno nie przestaniemy jeszcze przez tydzień, który został do finałowego odcinka drugiej odsłony "Wielkich kłamstewek", bo ta wkroczyła właśnie w decydującą fazę. Poprzedzające zakończenie "The Bad Mother" mogłoby zatem służyć jako prosty wstęp do ostatniego aktu, podgrzewając atmosferę, ale najlepsze zostawiając na koniec. Cóż, jeśli rzeczywiście tak jest, to mamy na co czekać, bo już w tym momencie dzieje się dużo i gęsto na wszystkich frontach.
Wielkie kłamstewka – sądowa walka na całego
Poczynając rzecz jasna od Celeste (Nicole Kidman) i jej sądowego starcia o dzieci oraz publicznego rozstrzygania kwestii, czy jest dobrą matką. Tym trudniejszego, że z koszmarną teściową po drugiej stronie barykady, no i z nieżyjącym mężem w tle. A czasami na pierwszym planie, bo tak jak było zapowiadane, proces posłużył za frontalny atak na naszą bohaterkę, wcześniej osłabiając jej gardę wywlekaniem na wierzch bardzo prywatnych spraw. Nie zdziwiłoby mnie ani trochę, gdyby obrywająca ostatnio z każdej strony Celeste pękła, ale wygląda na to, że podobnie do jej przeciwników i ja nie doceniłem siły tej niepozornej kobiety.
Siły, którą Nicole Kidman znów potrafiła perfekcyjnie zaprezentować na ekranie, przechodząc przez różne stany załamania emocjonalnego (i to przed publiką!), by w końcu stanąć na nogi i samej przejść do kontrataku. Umieszczenie tego typu akcji w sali sądowej było chwytem o tyle prostym i oczywistym (zwłaszcza dla Davida E. Kelleya), co skutecznym, bo nie da się ukryć, że kilka razy w trakcie przesłuchania bohaterki podniosło mi się ciśnienie.
Jasne, nie było tam nic szczególnie zaskakującego (może poza liczbą jednorazowych partnerów Celeste), ale jak to się oglądało! Perfekcyjnie zagrano tu na naszych emocjach, czy to rozkładając na czynniki pierwsze życie erotyczne bohaterki, czy tworząc krótką, lecz całkiem przekonującą wizję jej ostatecznej porażki. Bo nie wiem jak wy, ale ja miałem przez chwilę wrażenie, że jednak jakaś klęska jest tu możliwa, jeśli nie na gruncie rodzinnym, to w sprawie morderstwa. Sami przyznacie, że dopuszczenie do niej akurat w sali sądowej z całą piątką bohaterek nerwowo przyglądających się zmaganiom Celeste, byłoby bardzo w stylu "Wielkich kłamstewek".
Wielkie kłamstewka szykują się na finał
Nie da się więc wykluczyć, że do czegoś w tym stylu jeszcze dojdzie, zwłaszcza że w tym momencie możliwych jest co najmniej kilka opcji. Idąca na bezpośrednie starcie z Mary Louise (Meryl Streep) Celeste jednak się przelicza i daje wmanewrować prosto w pułapkę. Dręczona wyrzutami sumienia Bonnie (Zoë Kravitz) pęka po raz kolejny, tym razem na oczach wszystkich. Madeline (Reese Witherspoon) nie wytrzymuje, wyznając prawdę Edowi (Adam Scott). A może to wkurzona i zdesperowana Renata (Laura Dern) lub Jane (Shailene Woodley) będą tą jedną z piątki, którą policja potraktuje ulgowo?
Możliwości jest bez liku, bo dzieje się na wszystkich frontach, a nawet poświęcając jednym bohaterkom więcej czasu niż innym, "Wielkie kłamstewka" zachowują umiarkowaną równowagę w dręczących je problemach i ich zmierzaniu do wybuchowego (nie wyobrażam sobie innego) końca. Spokojny swojego losu nie może być nikt, więc fundamenty pod dramatyczny finał można uznać na ułożone. Pytanie tylko, czy skupiając się na tworzeniu jak najefektowniejszej podstawy scenariusza, nie zaniedbano w pewnym stopniu innych jego aspektów. A nietrudno o taki wniosek, zwłaszcza przysłuchując się niedawnym zakulisowym informacjom.
Wielkie kłamstewka – różne wizje 2. sezonu?
Ile jest w nich prawdy, pewnie nigdy się nie dowiemy, ale faktem jest, że pojawiły się w idealnym momencie. "The Bad Mother" jak żaden odcinek wcześniej potwierdza bowiem tezę, że wizje reżyserki i showrunnera mogły się mocno różnić. A że wiadomo, do kogo należy ostatnie słowo, to dostaliśmy pierwszorzędną sądową dramę, tylko z rzadka przerywaną bardziej artystycznymi wstawkami.
Na ile (i czy w ogóle) zaszkodził taki zwrot serialowi albo czy wersja w stu procentach wierna pomysłom Andrei Arnold byłaby lepsza, to kwestia nie do rozstrzygnięcia. My możemy oceniać tylko efekt finalny, a że do tego trudno się naprawdę mocno przyczepić, to i o problemach przy produkcji pewnie niedługo nie będzie się pamiętać.
No chyba, że finał tej historii okaże się rozczarowujący, czego całkiem wykluczyć się nie da. Tym bardziej, że 2. sezon bynajmniej nie jest pozbawiony wad, jak dotąd po prostu bardzo skutecznie maskowanych choćby aktorskimi popisami. Takimi jak w tym odcinku, bo przecież jasnym jest, że zapamiętamy z niego kolejny Nicole Kidman show, zapominając o tym, że cała sądowa sekwencja nijak nie przystaje do dotychczasowego serialowego stylu. Oglądało się świetnie? Więc o co te pretensje?
Wielkie kłamstewka, czyli serial nie bez wad
Chciałbym w sensowny sposób odpowiedzieć na to pytanie, ale jakkolwiek się staram, nie znajduję uzasadnienia. Owszem, są w tym sezonie wątki, które pod różnymi względami wyraźnie odstają od reszty, ale czy poświęcając im więcej miejsca, "Wielkie kłamstewka" stałyby się lepsze? Czy serialowi pomogłoby, gdyby historia Bonnie i jej matki nie ograniczała się tylko do pojedynczych kadrów? Albo gdyby wątek Renaty i Gordona (Jeffrey Nordling) nie flirtował tak mocno z komedią? Mam wątpliwości, dlatego wolę przynajmniej poczekać do finału, pamiętając, że przecież poprzedni sezon też nie był ideałem.
Przeciwnie, "Wielkie kłamstewka" i tam polegały przede wszystkim na perfekcyjnym graniu emocjami widzów, doprawionym raczej klasowym aktorstwem i piękną oprawą, niż doskonałym scenariuszem. Tutaj jest nie inaczej, bo nawet słabsze momenty są wyciągane za uszy na wyższy poziom przez wykonawczynie (Bonnie czytająca list do matki), a nie aż tak interesujące historie wydają się emocjonalnymi torpedami (czy ktoś się nie wzruszył przy scenie z Edem i Madeline w sukni ślubnej?). A skoro podobieństwa są widoczne gołym okiem, to i tu wypada wstrzymać się z ocenami przed ostatnią odsłoną, wiedząc, że twórcom nie trzeba wiele, by w jednej chwili zwalić nas z nóg.
Za tydzień spodziewam się zatem dosłownie wszystkiego, licząc, że pojedynek Kidman vs. Streep (ten jej delikatny uśmiech na koniec!) zapisze się złotymi zgłoskami w historii telewizji, a na nim atrakcje się nie skończą. Bo abstrahując od tego, czy uważamy ten sezon za gorszy od poprzedniego, czy nie, faktem pozostaje to, co wspominałem na początku – niewiele rzeczy może dorównać przyjemności z podglądania tych bohaterek i ich problemów. Jestem dziwnie spokojny, że po finałowym odcinku wcale się to nie zmieni.