Serialowa alternatywa: "Gösta", czyli żywot człowieka przemiłego
Mateusz Piesowicz
13 lipca 2019, 20:02
"Gösta" (Fot. HBO)
Czy można być zbyt miłym? Gösta, tytułowy bohater pierwszego oryginalnego serialu HBO ze Szwecji udowodni wam, że tak. A przy okazji rozbawi, wzruszy, zirytuje i nie tylko.
Czy można być zbyt miłym? Gösta, tytułowy bohater pierwszego oryginalnego serialu HBO ze Szwecji udowodni wam, że tak. A przy okazji rozbawi, wzruszy, zirytuje i nie tylko.
Gösta (Vilhelm Blomgren) ma 28 lat i jest psychologiem dziecięcym. Niedawno przeprowadził się ze Sztokholmu do małego miasteczka gdzieś na szwedzkiej prowincji, by pracować tam na zastępstwie. Na miejscu ma urokliwy domek w samym środku lasu z prysznicem na zewnątrz, rower i grono nieletnich pacjentów. Ma też dziewczynę Melissę, specyficznego ojca Tomasa i współlokatora Husseina, syryjskiego uchodźcę, którego oczywiście przygarnął pod swój dach. Dlaczego oczywiście? A dlatego, że Gösta ma też ciekawą przypadłość – jest najmilszym człowiekiem na świecie.
A przynajmniej bardzo stara się nim być i trzeba przyznać, że najczęściej wychodzi mu całkiem nieźle. Niezależnie od okoliczności nikomu nie odmawia bowiem pomocy, dobrego słowa, gestu lub chociaż uśmiechu. Czasem nawet wtedy, gdy każdy rozsądnie myślący człowiek jest w stanie stwierdzić, że swoją postawą pakuje się w kłopoty. Brzmi uroczo? Z jednej strony tak, z drugiej bywa naprawdę irytujące, co stwierdzicie już po krótkim kontakcie z serialem autorstwa Lukasa Moodyssona ("Fucking Åmål).
https://www.youtube.com/watch?v=91iphBdwEhk
Gösta to pierwszy szwedzki serial HBO
Wszystko dlatego, że "Gösta" – pierwsza produkcja oryginalna HBO rodem ze Szwecji – jest dziełem wywołującym w widzu różnego rodzaju emocje i na pewno niedającym się łatwo sklasyfikować. Po części lekką i nieco surrealistyczną komedyjką, a po części całkiem przyziemnym dramatem o ludzkich problemach, w których bynajmniej nie ma niczego niezwykłego.
Tak jak w całym serialu, który przynajmniej na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się absolutnie niczym. Dwanaście półgodzinnych odcinków spędzamy tutaj w znacznej mierze w towarzystwie tytułowego bohatera, obserwując jego codzienność, relacje z pacjentami i bliskimi, a także czekając, kiedy w końcu pęknie. "Bo przecież w końcu musi!" – pomyślicie na pewno nie raz, oglądając, jak ten cierpliwie znosi sytuacje, w których nawet obdarzeni anielską cierpliwością mieliby pełne prawo wybuchnąć. Ale nie Gösta.
Gösta rzadko wykazuje nawet najmniejsze oznaki zniecierpliwienia, co jedni nazwą zachwycającą i godną pochwały postawą, a inni skrajną naiwnością, by nie powiedzieć głupotą. Jedni i drudzy będą mieć rację, bo choć bohater jest wyjątkowo pozytywną postacią, to wcale nie jest tak oczywistym, że automatycznie się go lubi. Przeciwnie, kilka razy podczas seansu (widziałem dziewięć odcinków) łapałem się na tym, że miałem ochotę na tego faceta nawrzeszczeć lub porządnie nim wstrząsnąć, żeby wreszcie zaczął być minimalnym egoistą. Rany, Gösta, pomyśl w końcu o sobie!
Gösta, czyli najlepszy człowiek pod słońcem
Tym bardziej że jego fantastyczne zachowanie wcale nie przynosi mu wymiernych korzyści. Ba, często pada jego ofiarą (dosłownie) albo zaślepiony dobrocią nie potrafi powiedzieć dość, gdy wyraźnie jest na to potrzeba. A wierzcie mi, nie ma nic bardziej irytującego, niż patrzeć, jak sympatyczny bohater jest wykorzystywany przez tych mniej sympatycznych. Ale zaraz, czy ja przed chwilą nie napisałem, że Göstę wcale nie tak łatwo polubić?
No właśnie – haczyk tkwi w tym, że pomimo wszystkich swoich wad, denerwującej łatwowierności i wkurzającej wiary w ludzi, koniec końców i tak stałem po stronie Gösty. Może to przez to, że po prostu lubię takie pocieszne serialowe pierdoły, ale równie istotny jest fakt, że jego historia to opowieść z gatunku takich, przy których oglądaniu robi się człowiekowi przyjemnie ciepło.
Tak, czasem bywa frustrująca i nie wydaje się, by zmierzała w jakimś konkretnym kierunku. Ale jednocześnie wciąga i nie puszcza, co najmniej jakby ten uroczy pan z wąsem był naszym dobrym kumplem, którego przez lata nie widzieliśmy i chcemy nacieszyć się samą jego obecnością.
Gösta – ciepła historia w szwedzkim wydaniu
A na nim wcale się nie kończy, bo barwnych postaci jest tu więcej, na czele z już wspomnianym ojcem Gösty (w tej roli znakomity Mattias Silvell), który jak raz się pojawia, tak już zostaje, będąc utrapieniem przede wszystkim dla widzów. To znaczy dla swojego syna z pewnością też, ale ten się oczywiście do tego nie przyzna, znosząc wszystkie numery ekscentrycznego albo zwyczajnie szurniętego rodzica.
Może jednak jest mu o tyle łatwiej, że już się do nich przyzwyczaił, bo ludzie z różnego rodzaju emocjonalnymi problemami wydają się otaczać Göstę ze wszystkich stron. Jak nie w osobie rozchwianej dziewczyny, to wymagającej opieki nastoletniej pacjentki czy trudnej do rozgryzienia współpracowniczki. Taki to już świat, że nudna normalność do niego nijak nie pasuje i w dużej mierze przez to ciągle chce się do niego wracać.
Nawet jeśli "Gösta" niekoniecznie będzie spełniał oczekiwania, jakie możecie mieć przed seansem. A wielce prawdopodobne, że tak będzie, bo to rzecz celowo skonstruowana w taki sposób, by przełamywać schematy. Czy to za sprawą głównego bohatera, chodzącego zaprzeczenia wszystkich cech, jakich spodziewamy się po serialowej postaci, czy po samym scenariuszu, rzadko obierającym banalne ścieżki (choć nieunikającym ich w stu procentach) i ostatecznie zmuszającym do całkiem poważnych refleksji.
Co więcej, wnioski do jakich można dojść, wcale nie muszą należeć do najbardziej pozytywnych na świecie. "Göstę" można bowiem potraktować jako niewiele znaczącą błahostkę, ale można również spojrzeć na niego szerzej, dostrzegając bardzo aktualne pytania o poprawność czy neutralność, jakie biją z postawy bohatera.
Czy zawsze jest na nie odpowiednia pora? Czy zawsze przynoszą pożądany skutek? Czy zatracając się w nich, Gösta paradoksalnie nie gubi czegoś ważniejszego, czyli poczucia własnego ja? Czy nie pozbywa się jakże ludzkich emocji, stopniowo na wszystko obojętniejąc? Może dostaniemy na nie odpowiedź, może nie – nie mam wątpliwości, że tak czy siak warto jej poszukać na własną rękę. W najgorszym przypadku zostaniecie wszak tylko ze wspomnieniem koszmarnie miłego Szweda, a w najlepszym odkryjecie dla siebie coś bardzo istotnego.