Emmy 2019: Nasze nominacje dla aktorów z seriali komediowych
Redakcja
11 lipca 2019, 21:56
Fot. Showtime/CBS/Netflix
W przyszłym tygodniu poznamy nominacje do nagród Emmy, a oto nasze typy. Spośród aktorów komediowych doceniliśmy m.in. Billa Hadera, Jima Parsonsa i Jima Carreya. Przypominamy, że wybieramy tylko z puli aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich ich zakwalifikowano. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
W przyszłym tygodniu poznamy nominacje do nagród Emmy, a oto nasze typy. Spośród aktorów komediowych doceniliśmy m.in. Billa Hadera, Jima Parsonsa i Jima Carreya. Przypominamy, że wybieramy tylko z puli aktorek i aktorów, którzy zostali zgłoszeni do Emmy, w takich kategoriach, w jakich ich zakwalifikowano. Wszystkie nasze nominacje znajdziecie tutaj.
Bill Hader, Barry
Rok temu zachwycaliśmy się Billem Haderem i jego rolą w "Barrym" równie mocno, co Akademia Telewizyjna, która nargrodziła ten występ Emmy. Czy tym razem sytuacja się powtórzy? My jesteśmy jak najbardziej na tak, bo aktor i współtwórca serialu HBO znów udowodnił, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych.
Inna sprawa, że ostatnio oznaczało to "po prostu" przekonującą transformację w zabójcę/aktora – teraz natomiast było co najmniej równie trudno, co Barry'emu porzucić dawną profesję. Trzeba wszak było nie tylko mierzyć się z nieustającą depresją, koszmarami z przeszłości i coraz trudniejszą teraźniejszością, ale również m.in. walczyć z dziewczynką z piekła rodem i jej ojcem karateką. Takie wyzwania aktorskie w jednym serialu to tylko tutaj.
Hader odnajdywał się jednak bezbłędnie w każdej konwencji, nieważne czy całkiem poważnej, czy kompletnie odjechanej. Fundując nam istny emocjonalny rollercoaster, potrafił wzruszać i szokować w często krótkich odstępach czasu, pozwalając zapomnieć, jak bardzo absurdalna jest historia Barry'ego. Jej bohater był bowiem człowiekiem z krwi i kości – pełnym wad, od których bardzo trudno uciec.
Choć on oczywiście próbował, co niestety skończyło się całkowitą utratą kontroli i odsłonięciem tak paskudnego oblicza Barry'ego, że wolelibyśmy go nigdy nie oglądać. Nawet w wykonaniu Billa Hadera, co tylko potwierdza, z jak wielkiej klasy aktorem mamy do czynienia. [Mateusz Piesowicz]
Jim Parsons, Teoria wielkiego podrywu
"Teoria wielkiego podrywu" zakończyła się po 12 latach finałem, który nas pozytywnie zaskoczył, zgrabnie zamykając wątki naszych ulubionych nerdów i ich dziewczyn. I duża w tym zasługa świetnego zakończenia wątku Sheldona Coopera, który w ostatnim odcinku najpierw zachowywał się jak kompletny palant, obrażając po kolei wszystkich przyjaciół podczas podróży do Oslo, a potem pokajał się na najbardziej uroczystym możliwym forum.
Odbierając Nagrodę Nobla z fizyki, Sheldon przyznał, że nie jest łatwym człowiekiem i dziękował we wzruszający sposób całej grupce bohaterów i każdemu z osobna za wieloletnie wsparcie. To była wspaniała oda do przyjaźni, w której każde słowo miało znaczenie. Występ, który zostanie w naszej pamięci na dłużej i dzięki któremu nasz emocjonalny związek z Sheldonem i spółką tylko się zacieśnił na koniec.
Takiego Sheldona oglądaliśmy w serialu bardzo rzadko. I taki Sheldon jest też dowodem na to, jak wszechstronnym aktorem potrafi być Parsons, w którego występie komedia idealnie zgrała się z autentycznymi emocjami. Bohater kojarzony jako ten najbardziej przerysowany z grupki oryginałów z "Teorii wielkiego podrywu" dorósł, zmądrzał i udowodnił raz na zawsze, że też jest człowiekiem, tylko trochę bardziej skomplikowanym niż większość. A Parsons pokazał raz jeszcze, że powinniśmy spodziewać się po nim samych wielkich rzeczy. [Marta Wawrzyn]
Michael Douglas, The Kominsky Method
Ostatnią dużą rolę serialową Michael Douglas zagrał w latach 70. w "Ulicach San Francisco", ale ostatnio wrócił do tego formatu zupełnie płynnie, zasługując na nominacje nie tylko przez efekt dostrzegania i nagradzania transferów filmowych gwiazd do seriali. "The Kominsky Method" Chucka Lorre'a przerosło nasze oczekiwania, a duża w tym zasługa właśnie utytułowanego aktora.
Na Douglasie ciążyła duża odpowiedzialność, to przede wszystkim on miał przyciągnąć do netfliksowego sitcomu o przyjaźni dwóch starzejących się mężczyzn. W roli Sandy'ego Kominsky'ego laureat Oscara nie poprzestał na użyczeniu serialowi nazwiska do celów promocyjnych i wzięciu gaży za granie na pół gwizdka, ale zaproponował postać znacznie bardziej złożoną niż te, które kojarzymy z innych produkcji Lorre'a. Oczywiście nie byłoby sukcesu "The Kominsky Method" także bez Alana Arkina, jednak on zgłoszony został w roli drugoplanowej. Skupmy się więc na tym, co wniósł sam Douglas, nie tylko w duecie z drugim ekranowym weteranem.
Sandy to niby jakiś straszy wariant postaci granej przez Charliego Sheena w "Dwóch i pół", ale znacznie bardziej wielowymiarowy. Mamy tu Douglasa grającego ze swoim dawnym wizerunkiem silnego faceta, gdy przychodzi czas na zmierzenie się z prozaicznymi niedogodnościami zaawansowanego wieku. Widzimy, jak Sandy odkrywa, że jego relacje z kobietami to już nie gwałtowane porywy uczuć czy bezproblemowe podrywanie dziewczyn w wieku jego córki. A do tego podziwiać możemy bohatera jako mentora aspirujących aktorów w serii fenomenalnych lekcji.
I chociaż trudno powiedzieć, że Sandy całkowicie dojrzewa, to w krótkim sezonie Douglas przekonująco pokazuje, jak postać ta uczy się przynajmniej tego, że musi wziąć się w garść i być wsparciem dla przyjaciela. Kolejnych postępów spodziewać możemy się w przyszłym sezonie. Miejmy nadzieję, że Douglasowi granie w serialach spodoba się tak, jak nam podoba się oglądanie go na małym ekranie. [Kamila Czaja]
Ricky Gervais, After Life
Arogancki, chamski i cyniczny. Przerażająco smutny i pogrążony w głębokiej depresji. Zabawny i sypiący ironicznymi żartami jak z rękawa. Czy jeden człowiek może nosić w sobie tyle różnych emocji? Owszem, jeśli nazywa się Tony, jest dziennikarzem lokalnej gazety w małym brytyjskim miasteczku i niedawno zmarła mu ukochana żona. No i jeśli gra go Ricky Gervais.
Ten ostatni warunek jest rzecz jasna kluczowy do spełnienia, bo bez Gervaisa racji bytu nie miałby ani Tony, ani całe "After Life" – serial tak mocno oparty na jednej kreacji, że jego poziom zależy w stu procentach od jej klasy. A ta jest w tym przypadku naprawdę duża i w pełni warta docenienia, choć wątpimy, by Akademia Telewizyjna miała to na uwadze. Cóż, my mamy i doceniamy, uważając, że jest to jedna z najlepszych komediowych ról tego sezonu.
Choć słowo komedia niekoniecznie tu pasuje, bo mimo że okazji do śmiechu przy "After Life" nie brakuje, jego bohater to jeden z najsmutniejszych ludzi, jakich ostatnio widzieliśmy na ekranach. Pogrążony w żałobie, pozbawiony radości i sensu w życiu, jest w stanie tylko do bólu szczerze wyrażać swój stan psychiczny na zewnątrz. A że Gervais to prawdziwy mistrz tego typu brutalnej szczerości, to efekt musi być dobry albo jeszcze lepszy.
I rzeczywiście tak jest, bo aktorowi, którego typ humoru niekoniecznie musi trafiać do każdego, udało się tutaj uchwycić coś znacznie bardziej uniwersalnego. Ten typ zwykłego, z pozoru banalnego człowieczeństwa, który każdy rozumie bez słów. Nie musiał przy tym szarżować i stawać na głowie – wystarczyło być w stu procentach autentycznym, a poruszająca do głębi kreacja stała się niezaprzeczalnym faktem. Każdemu wypada życzyć takiej roli, a jeśli już jej nie dostanie, to niech sobie sam napisze. Jak udowodnił Ricky Gervais, da się zrobić. [Mateusz Piesowicz]
Ted Danson, The Good Place
Ted Danson nie zawsze dostaje do zagrania rzeczy tak spektakularne, jakie trafiają się choćby D'Arcy Carden w zwielokrotnionej roli Janet, ale nie powinniśmy zapominać, ile radości przynosi nam w "The Good Place" postać Michaela. Ten bohater przeszedł długa drogę od czasu, gdy projektował zaświatowe tortury dla uroczej gromadki niesfornych grzeszników, a potem fundował nieszczęśnikom niezliczone resety.
W 3. serii, wiedząc już, że odmieniony, dobry Michael gotowy jest poświęcić wszystko dla przyjaciół, oglądaliśmy tę postać w coraz bardziej odpowiedzialnej roli. Danson świetnie pokazywał wzloty i upadki nawróconego demona, który razem z Janet próbował dowieść, że przy odpowiednim wsparciu ludzie mogą zasłużyć na Dobre Miejsce. A gdy różne metody zawiodły i Michael odkrył, że cały system jest wadliwy, musiał wziąć na siebie rolę tego, kto wszystko naprawi – i spektakularnie się załamał, przez co Eleanor zmuszona była ratować sytuację.
Fantastycznie wypadał też Danson w scenach właśnie z grającą Eleanor Kristen Bell. Tę niecodzienną przyjaźń, która znalazła się na pierwszym planie w świetnym odcinku "The Worst Possible Use of Free Will", ogląda się z uśmiechem, a nieraz i ze sporym wzruszeniem. I taka jest też rola Dansona: głównie komiczna, bo "The Good Place" przy całej filozoficznej warstwie pozostaje przezabawną komedią, ale momentami bardzo poruszająca w próbach Michaela, by odkupić winy i stać się jak najbardziej ludzkim. [Kamila Czaja]
John Goodman, The Conners
Czy może istnieć "Roseanne" bez Roseanne? Jak najbardziej! Byle nie zabrakło Dana Connera. W 1. sezonie spin-offu, który powstał trochę z przymusu, a okazał się serialem co najmniej tak dobrym jak oryginał, John Goodman przyciągał uwagę najbardziej, jako mąż mający problemy z pozbieraniem się po stracie żony.
Goodman bardzo autentycznie zagrał kolejne etapy żałoby, pokazując to, co się działo z Danem, w dużo bardziej skomplikowany i mroczniejszy sposób, niż sitcomy nas przyzwyczaiły. Widok taty Connera rozpaczającego do tego stopnia, że miał problemy z podniesieniem się z łóżka, łamał serca nie tylko jego serialowym dzieciom. I nie tylko jego dzieci uśmiechały się przez łzy, kiedy pośród tragedii pojawiały się dobrze wplecione humorystyczne wstawki.
"The Conners", podobnie zresztą jak "Roseanne", to jeden z tych tradycyjnych sitcomów, które potrafią w dojrzały i zniuansowany sposób opowiadać o zwykłym życiu ludzi takich jak my. Wątek żałoby i niesamowity występ Goodmana to najlepszy dowód. [Marta Wawrzyn]
Jim Carrey, Kidding
Jim Carrey to aktor, którego mimo jego świetnych ról w "Zakochanym bez pamięci" czy "Truman Show" bezlitośnie kojarzy się z "Ace'em Venturą", "Maską" albo "Głupim i głupszym". Występ w niszowym, niezwykle oryginalnym komediodramacie Dave'a Holsteina "Kidding" pewnie nie zmieni postrzegania Carreya przez szerokie grono widzów, ale tym, którzy dali nietypowemu serialowi szansę, postać Jeffa Picklesa na pewno zapadła w pamięć.
Ten bohater, chociaż w punkcie wyjścia wzorowany na Fredzie Rogersie, szybko pokazuje, że nie jest jednak najmilszym człowiekiem świata. Natomiast desperackie próby utrzymania nie tylko w programie dla dzieci wiecznego zadowolenia, poczucia bezpieczeństwa i robienia dobrej miny do złej gry przynoszą katastrofalne efekty. Dzieci szukają u Jeffa pociechy, a ten wspaniale wywiązuje się z zadania kolejnymi odcinkami "Mr. Pickles' Puppet Time", ale jego prawdziwe, pozaekranowe życie kieruje go ku coraz głębszej frustracji.
Jeff, nękany poczuciem winy po śmierci syna, próbujący odzyskać byłą żonę zaangażowaną już w nowy związek, walczący z ojcem, który ogranicza mu wpływ na kształt programu, uśmiecha się z coraz większym wysiłkiem, a Carrey fenomenalnie gra to stopniowe osuwanie się swojego bohatera w rejony tak mroczne, że po finale 1. serii trudno wyobrazić sobie jakikolwiek powrót do wcześniejszych relacji z bliskimi.
Aktor imponuje zarówno w momentach strasznych wybuchów, jak i cichej, zimnej furii. Przekonuje, gdy jest uroczym gospodarzem programu, który niesie dzieciom pocieszenie, ale i wtedy, gdy grozi przyjacielowi syna. Carrey buduje postać zdolną do wszystkiego, a przy tym niepozbawioną pięknych cech. Niewielu jest aż tak skomplikowanych, a przy tym nieprzeszarżowanych serialowych kreacji, wymykających się prostemu podziałowi na komedię i dramat. Miejmy nadzieję, że kapituła Emmy to dostrzeże. [Kamila Czaja]