Emmy 2019: Nasze nominacje dla seriali dramatycznych
Redakcja
6 lipca 2019, 21:48
Fot. CBS/FX/Netflix
W połowie lipca Akademia Telewizyjna ogłosi nominacje do nagród Emmy, a na razie my podajemy nasze typy. Na pierwszy ogień idą seriale dramatyczne — doceniamy m.in. "Pose", "Sprawę idealną" i… "Sex Education". Tytuły wybieraliśmy wyłącznie spośród tych, które zostały zgłoszone, w takich kategoriach, w jakich zostały zgłoszone.
W połowie lipca Akademia Telewizyjna ogłosi nominacje do nagród Emmy, a na razie my podajemy nasze typy. Na pierwszy ogień idą seriale dramatyczne — doceniamy m.in. "Pose", "Sprawę idealną" i… "Sex Education". Tytuły wybieraliśmy wyłącznie spośród tych, które zostały zgłoszone, w takich kategoriach, w jakich zostały zgłoszone.
Better Call Saul
Jeśli dotąd zestawialiście "Better Call Saul" z "Breaking Bad" dość ostrożnie, to najwyższa pora z tym skończyć i odważnie postawić między nimi znak równości. A kto wie, może przy następnej okazji spin-off wręcz przeskoczy serial-matkę? Niczego nie da się wykluczyć, zwłaszcza jeśli kolejny sezon okaże się jeszcze lepszy od poprzedniego.
Zostawmy jednak na razie wybieganie w przyszłość i skupmy się na 4. odsłonie "Better Call Saul", bez której nie wyobrażamy sobie zestawienia najlepszych tegorocznych dramatów i to z kilku przyczyn. Po pierwsze, ze świecą szukać wśród nich serialu o dłuższym czy równym stażu, który z sezonu na sezon stawałby się jeszcze lepszy. Po drugie, niewiele z konkurencyjnych produkcji potrafiło połączyć doskonały scenariusz z emocjami na najwyższym poziomie, wcale nie sięgając przy tym po szczególne fajerwerki. Po trzecie wreszcie, żaden inny dramat nie miał w swoich szeregach takiej pary jak Bob Odenkirk i Rhea Seehorn.
A to oczywiście tylko pierwsze z brzegu powody, dla których nominacja do Emmy należy się "Better Call Saul" jak mało komu. Serial Vince'a Gilligana i Petera Goulda rósł bowiem systematycznie od kilku lat, wzlatując tym wyżej, im niżej upadał jego główny bohater. A że droga Jimmy'ego McGilla na samo dno nabrała w 4. sezonie wyraźnego przyspieszenia, to efekt mógł być tylko znakomity.
Oglądając więc, jak pełen wad, ale w gruncie rzeczy przecież sympatyczny bohater krok po kroku zmierzał w wyjątkowo parszywym kierunku, trudno było panować nad emocjami. Tym bardziej, że Bob Odenkirk odegrał tę przemianę (a raczej jej kolejny etap) koncertowo, sprawiając, że stawała się ona jeszcze boleśniejsza. Dodając do tego również bliższe niż dotąd związki z "Breaking Bad" czy poruszające wątki drugoplanowe, dostaliśmy historię, której długo nie zapomnimy. Mamy nadzieję, że Akademia Telewizyjna również. [Mateusz Piesowicz]
Sprawa idealna
"Sprawa idealna" bywała w 3. sezonie nierówna i momentami odlatywała tak bardzo w kosmos, że niekoniecznie chcieliśmy za nią nadążać czy też podążać. Ale w tym gronie musiała się znaleźć nie tylko ze względu na niesamowitą Christine Baranski w roli kobiety zmagającej się na co dzień z absurdem i coraz bardziej już nie wiedzącej, jak reagować. Walczyć tymi samymi środkami, których nie boi się używać druga strona? Walić bezradnie głową w ścianę? A może wypisać się z tego cyrku i po prostu robić swoje?
3. sezon "Sprawy idealnej" był przedziwną podróżą dla Diane Lockhart. Był też politycznym manifestem, pokręconą komedią i jednym z tych seriali, które z bycia na bieżąco z popadającym w szaleństwo światem uczyniły sposób na siebie. Były odjechane wstawki muzyczne, był Michael Sheen w roli przerysowanej poza granice możliwości, były trafne komentarze do #MeToo, kwestii rasowych czy równości w miejscu pracy.
I choć zdarzało się "Sprawie idealnej" pobłądzić, w ogólnym rozrachunku to był fenomenalny sezon. Nie ma drugiego serialu, który tak by trzymał rękę na pulsie, ostro, inteligentnie i bez pardonu komentując społeczno-polityczne perturbacje. I właśnie za to, a także za świetne aktorstwo, nieprzewidywalność i łamanie obowiązujących w telewizji zasad produkcja CBS All Access dostaje od nas tę nominację. Liczymy na to, że Akademia Telewizyjna pójdzie w nasze ślady. [Marta Wawrzyn]
Homecoming
Jeden z kilku debiutantów wśród naszych nominowanych, ale też serial, którego obecność tutaj nie powinna nikogo zaskakiwać. W końcu produkcję Amazona zachwaliliśmy już przy kilku innych okazjach i to bynajmniej nie dlatego, że wyjątkowo cenimy jej twórcę. No, nie tylko dlatego.
Od osoby Sama Esmaila ("Mr. Robot") jednak nie uciekniemy, bo nie da się ukryć, że postać to w przypadku "Homecoming" absolutnie kluczowa. Taka, bez której dziś ten serial pewnie w kontekście jakichkolwiek nagród nie byłby w ogóle rozpatrywany, bo co tu dużo mówić – to przecież dość prosta gatunkowa produkcja, garściami czerpiąca z klasycznych thrillerów i niestanowiąca żadnego telewizyjnego przełomu. Co więc tu robi?
Odpowiedzieć można na kilka sposobów, wymieniając choćby wciągającą jak mało co fabułę, którą pochłania się w kilka godzin (za sam format, czyli dziesięć półgodzinnych odcinków, powinno być jakieś wyróżnienie), doskonale oddany paranoidalny klimat starych thrillerów albo urzekający styl wizualny. To wszystko prawda, ale poza tym ma "Homecoming" jeszcze jedną, największą zaletę. A mianowicie fakt, że na pierwszym planie stawia nie oszałamiające twisty, lecz swoich bohaterów – ludzi z krwi i kości, którzy zostali przytłoczeni własnymi problemami.
Ta swoista zwykłość w połączeniu z doskonale poprowadzoną historią, znakomitym aktorstwem (Julia Roberts!) i formalnymi sztuczkami, w jakich lubuje się Esmail, złożyły się na serial, od którego naprawdę trudno się uwolnić. Oldskulowy dreszczowiec i pasjonujący dramat w jednym, w dodatku nakręcony tak pięknie, że dowolny kadr można oprawić i powiesić na ścianie. Czego chcieć więcej? [Mateusz Piesowicz]
Genialna przyjaciółka
Kilkutomowe czytadło Eleny Ferrante doczekało się ekranizacji, na jaką zasłużyło. Choć serialowa "Genialna przyjaciółka" nie jest rewolucyjna ani pod względem formy, ani treści, nie mogliśmy się od niej oderwać. Serial nie tylko wspaniale odtwarza biedną dzielnicę Neapolu z lat 50., ale też umieszcza w niej żywą, barwną, pełną emocji historię, z bohaterami, którzy z miejsca ożywają na ekranie.
Już samo patrzenie na tę mozaikę i rozplątywanie skomplikowanych relacji pomiędzy tutejszymi postaciami i całymi rodzinami sprawiało nam ogromną frajdę, ale na tym "Genialna przyjaciółka" ani się nie zaczyna, ani nie kończy. Historia Eleny "Lenù" Greco i Raffaelli "Lili" Cerullo, przyjaciółek ze szkolnej ławki, których losy toczą się bardzo różnie od siebie, rozgrywa się na tle absolutnie niezwykłym.
Lenù i Lilę poznajemy jako patrzące na wszystko z ciekawością dzieciaki, gotowe iść na drugi koniec może nie świata, ale na pewno miasta, żeby spełnić wspólne marzenia. Im bardziej dorastają i zamieniają się w nastolatki, tym bardziej puka do nich rzeczywistość związana z funkcjonowaniem w społeczeństwie, które o kobietach myśli w jeden sposób. Skonfrontowane z maczyzmem, seksizmem i nierównościami, Lenù i Lila idą zupełnie innymi drogami.
Owszem, tutejszy świat bywa cudowny, magiczny i zachwycający, ale im dziewczynki stają się starsze, tym częściej widzimy jego paskudną, brutalną twarz. Zwłaszcza dla młodych kobiet, mających niekonwencjonalny pomysł na siebie — czyli inny niż wyjść za mąż, urodzić gromadkę dzieci, gotować codziennie kolację i udawać, że nie widzimy kochanki męża. I Elena, i Lila przechodzą momenty bolesnej konfrontacji z rzeczywistością i muszą pożegnać się z niejednym pięknym snem.
"Genialna przyjaciółka" to opowieść o prostych, ludzkich sprawach, które oglądaliśmy wiele razy w różnych wersjach. Serial w jakiś sposób znajomy, ale daleki od banalnego i świeży dzięki takiej a nie innej oprawie. [Marta Wawrzyn]
Pose
Nie wiemy, kiedy doczekamy się kolejnych nominacji do nagród Emmy, w których zabrakłoby produkcji sygnowanej nazwiskiem Ryana Murphy'ego (ostatnio zdarzyło się tak w 2009 roku), ale nie sądzimy, by miało do tego dojść w tym roku. I nie mamy absolutnie nic przeciwko, bo "Pose" to kolejna perełka, bez której współczesna telewizja byłaby znacznie uboższa.
Oczywiście, swoją wymowę ma w tym przypadku fakt, że mamy do czynienia z produkcją posiadającą najliczniejszą transpłciową obsadę w historii, ale postrzeganie "Pose" tylko przez ten pryzmat byłoby niesprawiedliwe. Serial stacji FX jest bowiem wyjątkowy pod wieloma względami, poczynając od tematyki (zrzeszająca osoby LGBTQ nowojorska ball culture z lat 80.), poprzez zachwycające sekwencje bali, aż po ogromne i autentyczne emocje, jakie za tym wszystkim stoją.
Bo "Pose" bynajmniej nie jest tylko kolejną wizualną orgią, jakie zdarzało się już Murphy'emu tworzyć – to serial, po którym widać, że twórcy włożyli w niego całe serce, traktując jak swoją osobistą opowieść. Często prostą, bo scenariusz nie należy do przesadnie skomplikowanych, ale tak poruszającą i emocjonującą, że trudno nie poczuć momentalnej bliskości z bohaterami.
Zwłaszcza że ci zostali wykreowani przez grono fantastycznych wykonawców, których samo przedstawienie szerszej publiczności powinno zostać odpowiednio docenione. Sami pomyślcie, że przecież gdyby nie "Pose", nie zachwycalibyśmy się niesamowitym Billym Porterem, a Mj Rodriguez czy Indya Moore pozostawałby właściwie nieznane. I nie widzielibyśmy tylu oszałamiających wizualnie scen. I nie wypłakiwalibyśmy łez przy szczególnie emocjonalnych momentach. I ogólnie nasze życie byłoby smutniejsze i mniej kolorowe. Czy naprawdę trzeba tę nominację inaczej uzasadniać? [Mateusz Piesowicz]
Sorry for Your Loss
W tym roku jest trochę zamieszania z kategoriami, bo akurat "Sorry for Your Loss" raczej byśmy zaliczyli do komedii niż dramatów. Nie wiemy, czy taka a nie inna klasyfikacja zmniejsza czy zwiększa szanse skromnego komediodramatu o żałobie z Elizabeth Olsen w roli głównej. Dla nas tak czy siak to jest po prostu jeden z najlepszych seriali minionego sezonu i kropka.
Pierwsza produkcja Facebooka, która nas przekonała, że społecznościowy gigant też może robić seriale, to złożona i szczera opowieść o żałobie. Leigh, szczęśliwa młoda żona grana przez Olsen, zdecydowanie nie była przygotowana na to, że zostanie wdową — ani na to, co będzie się dziać po śmierci męża. Nie dość że w jednej chwili bohaterka traci grunt pod nogami, to jeszcze musi stawić czoła trudnym prawdom o swoim związku. Czy tak naprawdę znała człowieka, którego kochała najbardziej na świecie? Czy będzie w stanie żyć bez niego? I jak ma ogarniać bałagan na wielu różnych frontach, kiedy ledwie wstaje z łóżka?
"Sorry for Your Loss" to bardzo skromna, kameralna produkcja, której siła tkwi w tym, że ma coś do powiedzenia. 1. sezon (drugi już w drodze) to zaledwie dziesięć półgodzinnych odcinków, zachwycających mądrym scenariuszem i świetnym występem Olsen. To prawdziwy, pełen empatii portret osoby w żałobie — nie przesłodzony, nie przesadnie łzawy, tylko po prostu normalny. I za tę przejmującą normalność, którą trudno wyrzucić z pamięci, serial Facebooka dostaje od nas nominację. [Marta Wawrzyn]
Sex Education
Nominacja, nad którą myśleliśmy najdłużej, zastanawiając się choćby, czy serial Netfliksa aby na pewno powinien być zaliczony do kategorii dramatycznej, a nie komediowej. No ale skoro Akademicy postanowili w ten sposób, to zostało nam tylko przyjąć ich specyficzny punkt widzenia i mimo wszystko docenić "Sex Education", bo jak by go nie traktować, jest to po prostu serial dobry.
A nawet bardzo dobry, o co pod żadnym pozorem nie założylibyśmy się przed premierą, gdy wydawało się, że będziemy mieć do czynienia z kolejnym komediodramatem, w dodatku w dużej mierze skupionym na nastoletnich problemach. Wyszło na to, że znów nie doceniliśmy Brytyjczyków, którzy nawet z dzieciaków mówiących o seksie potrafią zrobić coś jedynego w swoim rodzaju.
"Sex Education" jest zatem jak najbardziej komediodramatem podejmującym tematykę seksualnego (i nie tylko) dorastania, ale czyniącym to w sposób tak świeży, naturalny, zabawny, a jednocześnie prawdziwy, że błyskawicznie zapomina się o jego średniej oryginalności. O tę zresztą trudno, bo choć nastolatki się zmieniają, to problemy mają z grubsza podobne. Czyli w sumie wszystko to już gdzieś widzieliśmy.
Sęk w tym, że "Sex Education" znalazło klucz, by tchnąć w wałkowane na tysiąc sposobów motywy życie, serwując nam tym samym pełną ciepła opowieść, w której nie ma miejsca tylko na nudę i sztuczność. Jest za to na wszystko inne, łącznie z młodzieżową kliniką terapii seksualnej, strachem przed dorastaniem, miłością, przyjaźnią i radzeniem sobie ze światem, do którego teoretycznie nijak się nie pasuje. A na dokładkę dostaliśmy jeszcze Gillian Anderson. Nam to w zupełności wystarcza. [Mateusz Piesowicz]