"Wielkie kłamstewka" serwują panikę w rytmie disco — recenzja 4. odcinka 2. sezonu
Marta Wawrzyn
1 lipca 2019, 21:01
"Wielkie kłamstewka" (Fot. HBO)
Impreza urodzinowa ośmiolatki w klimatach disco, jeden porządny policzek i zapowiedź wojny na kilku frontach. "Wielkie kłamstewka" odpalają kolejne fajerwerki na półmetku 2. sezonu. Spoilery!
Impreza urodzinowa ośmiolatki w klimatach disco, jeden porządny policzek i zapowiedź wojny na kilku frontach. "Wielkie kłamstewka" odpalają kolejne fajerwerki na półmetku 2. sezonu. Spoilery!
"Mam dość udawania. To jest udawanie. Ty, ja, my, wszystko" — mówi Ed (Adam Scott) do Madeline (Reese Witherspoon) podczas imprezy urodzinowej Amabelli (Ivy George). A wokół nich "How Deep Is Your Love", szałowe stroje, krzykliwe makijaże, peruki afro i tysiąc innych świecidełek w stylu lat 70., o których na pewno marzy każda ośmioletnia dziewczynka. Oto prawdziwe królestwo udawania.
Renata (Laura Dern) na moment przestaje nie tylko udawać, ale też się wściekać, kiedy w paru zdaniach wyjaśnia Gordonowi (Jeffrey Nordling), z czym ma największy problem: to bogate życie, na które to ona zapracowała, miało być nie dla niej i nie dla niego, tylko dla ich córki. Po to, żeby miała lepszy start. Ale to był tylko moment, bo Renata, niezależnie od tego, czy akurat przeżywa wzlot, czy upadek, jest jak torpeda niszcząca wszystko po drodze. Przeszarżowany pod każdym względem wątek bankructwa Kleinów trudno traktować poważnie, ale ich małżeństwo — oraz fakt, że tak długo przetrwało — coraz bardziej mnie intryguje.
Wielkie kłamstewka — Celeste vs Mary Louise
Trudno Kleinom rzeczywiście współczuć, bo ich problemy są tak samo oderwane od naszej rzeczywistości jak urządzanie imprezy symbolizującej pożegnanie z bogactwem. Ale gdzieś pomiędzy "Burn, Baby, Burn!", tańcami i cekinami "Wielkim kłamstewkom" udało się odpalić kilka porządnych bomb emocjonalnych.
Ta najważniejsza dotyczy Celeste (Nicole Kidman), która zaczyna sobie uświadamiać, że znalazła się w matni i że sama ją sobie zbudowała, wpuszczając Mary Louise (Meryl Streep) do swojego życia i domu. Dla nas to oczywiście dobra wiadomość, bo takich popisów aktorskich nie ma w żadnym innym serialu. Ale nie da się ukryć, że sadystyczna/pogrążona w żałobie teściowa coraz bardziej bruździ w przekonaniu, że jako jedyna ma w tym wszystkim świętą rację.
Relacja pań o nazwisku Wright weszła w etap totalnej eskalacji i to teściowa jest tą, która wygrywa, bo potrafi zachować jako taki spokój i ocenić sytuację z nieco większą trzeźwością. "Nieco większą" nie znaczy "pełną", bo wprowadzanie się do tego samego budynku, w którym mieszka ofiara gwałtu twojego syna, nawet jak na tutejsze standardy emocjonalnego popaprania wydaje się przesadą. Tymczasem Mary Louise nie tylko nie widzi problemu, ale też wciąż ma "wiele, wiele pytań", czy to w ogóle był gwałt.
Po tym odcinku matce Perry'ego (Alexander Skarsgård) znów jest bliżej do pełnowymiarowego łotra i nawet najlepszy policzek od czasów "Żony idealnej" tego nie zmienia. Celeste traci nad sobą kontrolę i owszem, przynajmniej kilka razy wygląda na niestabilną, ale Mary Louise zasłużyła nie na jeden, a dziesięć takich policzków. Insynuacje, że Perry szukał satysfakcji seksualnej gdzie indziej, bo nie dostawał czego potrzebował w domu, to absolutne obrzydlistwo (na dodatek jeszcze z uwagą, że policzek to "gra wstępna"), biorąc pod uwagę, wyglądało małżeństwo Wrightów. Zaś pomysł, żeby zabrać synowej dzieci, jest z piekła rodem.
Wielkie kłamstewka szykują się do wojny o dzieci
Ostatnie sceny to zapowiedź wojny, w której bliźniaki oberwą ze wszystkich stron. Celeste, ku własnemu przerażeniu, przemienia się przy teściowej w tę osobę, którą była jako żona Perry'ego. Kiedy nie wie, jak rozwiązać sprawę, próbuje uciekać się do przemocy i idzie na konfrontację. Mary Louise, przy całym swoim zaślepieniu i niezdolności do zobaczenia pełnego obrazu sytuacji i tego, kim był jej syn, jest tą, która wygrywa, bo potrafi chłodno kalkulować. A przy tym rzeczywiście trwa w przekonaniu, że robi słusznie, zaś wybuchy synowej tylko ją w tym utwierdzają.
Wytworzył się emocjonalny węzeł gordyjski, którego rozplątanie na tym etapie wydaje się już niemożliwe. Trzeba będzie go przeciąć jednym skutecznym ruchem. Pytanie, z której strony przyjdzie, bo w tym momencie "piątce z Monterey" zagraża nie tylko wtykająca wszędzie nosa Mary Louise. Jane (Shailene Woodley) raczej nie straci na jej rzecz Ziggy'ego (Iain Armitage) — samej Mary Louise nie mieści się to w głowie, w końcu Jane jest świetną matką — ale dzieci Celeste bezpieczne nie są. Pytanie, czy rzeczywiście bardziej bezpieczne byłyby ze swoją matką (nawet Jane miała wątpliwości, zapytana, czy chciałaby, aby Celeste odwoziła jej syna do szkoły).
Eskalacja problemów zaczyna rodzić sytuacje, na które jedyna w miasteczku psychoterapeutka (Robin Weigert) raczej nie pomoże. Zwłaszcza że nie jest jej zadaniem mówienie pacjentom wprost, co mają robić — jak już jej się zdarzało. Do akcji wchodzi więc prawnik Ira Farber (Denis O'Hare), zdaje się że bezlitosny (motyw z dzwonieniem do wszystkich adwokatów rozwodowych był w "Rodzinie Soprano" — doradzono to Tony'emu, kiedy Carmela chciała go porzucić. O takim typie prawnika mówimy!), a i lokalna detektywka (Merrin Dungey) nie wygląda na przekonaną, że sprawa śmierci Perry'ego jest całkowicie zamknięta. Jest jeszcze dosłownie rozsypująca się Bonnie (Zoë Kravitz), której nie pomoże to, co dzieje się z jej matką.
Wielkie kłamstewka — jak to się skończy?
Kłopoty małżeńskie Madeline i Eda w tym galimatiasie mają znacznie mniejszą siłę rażenia, bo są po prostu zwyczajne i przyziemne. Ona go zdradziła, on niby ją porzucił, ale wcale nie i pewnie nigdy tego nie zrobi. Nie bagatelizując zdrady małżeńskiej, przy emocjonalnej jeździe bez trzymanki w domu Wrightów smutne spojrzenia i pasywno-agresywne wymiany zdań między tą dwójką wyglądają jak typowe problemy pierwszego świata. Choć dobrze patrzy się na Witherspoon i Scotta, wyciskających bardzo dużo ze swoich najczęściej krótkich scen.
Gdybyśmy spojrzeli na fabułę "Wielkich kłamstewek" w oderwaniu od wszystkiego tego, co składa się na pełną świetność serialu — oscarowego aktorstwa, wspaniałych zdjęć, oprawy muzycznej itd. — moglibyśmy dojść do wniosku, że mamy do czynienia z jeszcze jedną operą mydlaną o pięknych i bogatych. Kto organizuje małej dziewczynce gigantyczną imprezę w klimatach disco w momencie kiedy traci środki do życia? Kto zajmuje się wybieraniem kuriozalnych kostiumów, kiedy ma na głowie prawdziwe problemy? W porządku, Monterey to miasteczko, gdzie udawanie jest religią, ale konspiracyjne szepty o morderstwie podczas imprezy z "Disco Inferno" w roli głównej wszędzie indziej byłyby absurdalne.
Tutaj wydają się być jak najbardziej na miejscu, wpisując się w nietypowy miks opery mydlanej i kryminału z małą domieszką komedii w różowych klimatach. Jak to wszystko się skończy? Czy "piątka z Monterey" wyjdzie z tego poobijana, ale jednak bez dużego szwanku? Co czeka Mary Louise? Czy solidarność znów przeniesie góry? Kto wygra wielki pojedynek aktorski, jakim jest cały ten sezon? I czy po jego finale uznamy, że potrzebujemy kolejnych odcinków?